Książę drgnął, zmienił się na twarzy i wlepił we mnie rozognione spojrzenie; w spojrzeniu tym było zdumienie i wściekołość.
— Niech pan poczeka — powiedział jakby do siebie — niech pan poczeka, niech pan mi da zebrać myśli. Jestem naprawdę pijany i trudno mi zebrać myśli...
Zamilkł i badawczo, wciąż z nienawiścią patrzył na mnie przytrzymując moją rękę, jak gdyby obawiał się, bym nie odszedł. Jestem pewny, iż w tej chwili zbierał myśli, doszukując się, skąd mogę wiedzieć o te) sprawie, prawie nikomu nie znanej, i czy nie ma tutaj jakiego niebezpieczeństwa. Trwało to krótką chwilę; nagle twarz jego zmieniła się szybko: dawny szyderczy, pijacko-wesoły wyraz pojawił się znowu w jego oczach. Zaśmiał się.
— Ha, ha, ha! Po prostu Talleyrand. No cóż, rzeczywiście stałem przed nią niby opluty, gdy ona wypaliła mi w oczy, że ją okradłem! Jak ona wtedy piszczała, jak wymyślała! Wściekła kobieta i bez... żadnego umiarkowania. Ale niech pan sam osądzi: po pierwsze, wcale jej nie okradłem, jak pan przed chwilą się wyraził. Sama darowała mi swoje pieniądze i one wtedy już były moje. Dajmy na to, pan mi ofiaruje swój najlepszy frak (mówiąc to spojrzał na mój jedyny i dość znoszony frak, uszyty przed trzema laty przez krawca Iwana Skorniagina), jestem panu za to wdzięczny, noszę go, wtem po roku pan się pokłócił ze mną i żąda pan zwrotu fraka, a ja go przez ten czas zniszczyłem. To nieszlachetne, po co w takim razie darowywać? Po drugie, choć pieniądze były moje, zwróciłbym je z pewnością, ale zgodzi się pan ze mną: gdzież ja nagle mogłem zebrać taką sumę? A, co najważniejsze, mówiłem już panu, że nie znoszę idylli i schilleryzmu, a to było powodem wszystkiego. Nie uwierzy mi pan, jak ona pozowała przede mną, krzycząc, że mi daruje (zresztą moje własne) pieniądze. Złość mnie wzięła i nagle osądziłem zupełnie słusznie, bo przytomność umysłu nie opuszcza mnie nigdy, osądziłem, że oddając je) pieniądze, uczynię ją może nawet nieszczęśliwą. Odebrałbym jej rozkosz uważania się za nieszczęśliwą wyłącznie przeze mnie i przeklinania mnie za to przez całe życie. Wierz mi pan, przyjacielu, że w nieszczęściacn tego rodzaju jest nawet jakieś głębokie upojenie, polegające na uważaniu siebie za sprawiedliwego i wielkodusznego i na posiadaniu prawa nazwania swego krzywdziciela łajdakiem. To upojenie nienawiścią spotyka się często u takich schil-lerowskich figur; ma się rozumieć, możliwe, iż potem nie miała co jeść, lecz jestem pewien, iż była szczęśliwa. Nie chciałem pozbawić jej tego szczęścia i nie odesłałem pieniędzy. W ten sposób potwierdzam w zupełności mą zasadę, iż im głośniejsza i większa jest ludzka wspaniałomyślność, tym więcej ma w sobie naj wstrętnie j szego egoizmu... Czy to dla pana niezrozumiałe? Ale pan chciał mnie zadrasnąć, ha, ha! Niech pan się przyzna... O Talleyrandzie!
— Żegnam księcia — rzekłem wstając.
— Chwileczkę! Jeszcze tylko dwa słowa! — zawołał zmieniając swój wstrętny ton na poważny. — Niech pan wysłucha mego ostatniego słowa. Z tego, co rzekłem, jasno wynika (myślę, iż pan to sam zauważył), że nigdy i dla nikogo nie zrzekam się mych korzyści. Lubię pieniądze i one są mi potrzebne. Katarzyna Fiodorowna ma ich dużo: ojciec jej przez dziesięć lat miał propinację. Ma trzy miliony i te trzy miliony przydadzą mi się bardzo. Alosza i Katia to doskonała para: dwa największe w świecie głuptasy; tego mi potrzeba. I dlatego życzę sobie i żądam, by to małżeństwo doszło do skutku, i to możliwie najszybciej. Za dwa, trzy tygodnie hrabina i Katia jadą na wieś. Alosza powinien im towarzyszyć. Niech pan uprzedzi Natalię Nikołajewnę, aby nie było idylli, schilleryzmu, ani mi się nie sprzeciwiano. Jestem zły i mściwy: umiem postawić na swoim. Nie obawiam się jej: wszystko bez wątpienia stanie się po mojej myśli, i jeżeli uprzedzam, to tylko dla jej dobra. Niech pan uważa, aby nie było głupstw i żeby postępowała rozsądnie. Inaczej będzie z nią źle, bardzo źle. Powinna mi być wdzięczna za to, że nie postępuję z nią, jak każe prawo. Wie pan, drogi poeto, że prawa bronią spokoju rodzinnego: zapewniają ojcu posłuszeństwo syna i nie oszczędzają tych, które odciągają dzieci od ich świętych obowiązków. Niech pan pomyśli zresztą, że mam znajomości, a ona nie ma żadnych... czy pan nie rozumie, co bym z nią mógł zrobić?... Lecz tego nie uczyniłem, ponieważ dotychczas postępowała rozsądnie. Niech pan się nie martwi: w ciągu tego półrocza każdej chwili każdy ich ruch obserwowały baczne oczy; wiem wszystko aż do najdrobniejszych szczegółów. I dlatego czekałem spokojnie, aż Alosza sam ją porzuci, co się już zaczyna: tymczasem ma miłą rozrywkę. Ja zaś w jego pojęciu jestem wyrozumiałym ojcem, a ja chcę, by tak o mnie myślał. Ha, ha, ha! Gdy przypomnę sobie, że omal nie prawiłem jej komplementów wtedy wieczorem, iż była tak wspaniałomyślna i bezinteresowna, że nie wyszła za niego za mąż: chciałbym wiedzieć, w jaki sposób mogła wyjść? Przyszedłem zaś wtedy jedynie dlatego, że już czas było na zerwanie ich związku. Musiałem się o wszystkim upewnić, zobaczyć na własne oczy, sarn sprawdzić... Czy to panu wystarczy? Czy też pan chce coś jeszcze wiedzieć: dlaczego pana tu przywiozłem, dlaczego tu przed panem grałem rolę poliszynela, dlaczego się zwierzałem, gdy można to było powiedzieć bez żadnych wynurzeń, prawda?
— Tak. — Skupiłem się i słuchałem chciwie. Nie miałem już co odpowiedzieć.
— Tylko dlatego, mój przyjacielu, że zauważyłem w panu trochę więcej rozsądku i jasnego spojrzenia na rzeczy niż u obojga naszych głuptasków. Pan mógł wiedzieć wcześniej, kim jestem, domyślać się, stawiać hipotezy, lecz ja chciałem zwolnić pana od tej pracy i postanowiłem panu wykazać poglądowo, z kim pan ma do czynienia. Bezpośrednie wrażenie to wielka rzecz. Niech pan mnie zrozumie, mon ami. Wie pan, z kim pan ma do czynienia, kocha ją pan, i dlatego mam nadzieję, że użyje pan całego swojego wpływu (a pan ma jednak wpływ na nią), aby wybawić ją od wiadomych zmartwień. Inaczej zmartwienia będą i zapewniam pana, że nie na żarty. No, a wreszcie trzecia przyczyna mojej szczerości z panem to... (drogi pan odgadł zresztą), że istotnie miałem ochotę opluć trochę całą tę sprawę, i opluć właśnie wobec pana.
— Książę osiągnął swój cel — rzekłem drżąc ze wzburzenia. — Zgadzam się, że niczym książę tak nie mógł wyrazić całej złości i całej pogardy dla mnie i dla nas wszystkich jak tą szczerością. Nie tylko nie obawiał się książę, iż ta szczerość może księcia skompromitować przede mną, lecz nawet się mnie nie wstydził... Był książę naprawdę podobny do tego wariata w płaszczu. Nie uważał mnie książę za człowieka.
— Odgadł pan wszystko, młody przyjacielu — powiedział wstając — nie darmo jest pan literatem. Spodziewam się, iż rozstaniemy się przyjaźnie. Na ty pić nie będziemy?
— Książę jest pijany i dlatego tylko nie odpowiem tak, jakby należało...
— Znów przemilczenie: nie odpowiedział pan, jakby należało odpowiedzieć. Ha, ha, ha! Zapłacić pan za siebie nie pozwala?
— Proszę się o to nie troszczyć, zapłacę sam.
— No, bez wątpienia. Panu nie po drodze?
— Pojadę sam.
— Żegnam, poeto. Spodziewam się, że pan mnie zrozumiał...
Wyszedł krocząc trochę niepewnie i nie odwrócił się. Lokaj usadowił go w powozie. Poszedłem w swoją stronę. Była trzecia nad ranem. Padał deszcz; noc była ciemna.
CZĘŚĆ CZWARTA
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Nie będę opisywał mego wzburzenia. Choć można było oczekiwać różnych rzeczy, byłem oszołomiony, jak gdyby książę Wałkowski ukazał mi się w całej swej potworności zupełnie nieoczekiwanie. Pamiętam zresztą, iż odczucia moje były mgliste; byłem jakby czymś zdławiony, przygnieciony i czarna troska coraz mocniej wsysała mi się w serce: bałem się o Nataszę. Przeczuwałem, iż czeka ją jeszcze dużo udręki, i martwiłem się, jak by to ominąć, jak by ulżyć jej w tych ostatnich chwilach przed rozstrzygnięciem całej sprawy. Nie miałem żadnej wątpliwości, że to rozstrzygnięcie nastąpi. Zbliżało się i można było odgadnąć, jakie!