Wyszliśmy z kuchni (gdzie odbyła się nasza rozmowa) i doktor zbliżył się do łóżka chorej. Lecz Nelly, zdaje się, słyszała nas, a przynajmniej podniósłszy głowę z poduszki i zwróciwszy ucho w naszą stronę, przez cały czas słuchała czujnie. Zauważyłem to poprzez półuchylone drzwi, gdy zaś podeszliśmy do niej, mała oszustka dała nurka pod kołdrę i spoglądała na nas z szyderczym uśmiechem. Biedaczka, bardzo wychudła w ciągu tych czterech dni choroby; oczy zapadły, gorączka trwała ciągle. Tym dziwniejsza wydawała się jej psotna mina i zuchwałe,, błyszczące spojrzenie; zadziwiło to doktora, najpoczciwszego Niemca w Petersburgu.
Poważnie, lecz starając się o ile można zmiękczyć ton głosu, tkliwie i delikatnie doktor wyłożył, że proszki są konieczne i zbawienne, że wobec tego każdy chory powinien je zażywać. Nelly uniosła głowę, lecz nagle na pozór zupełnie przypadkowym ruchem ręki zawadziła o łyżkę i lekarstwo rozlało się znowu na podłogę. Jestem pewny, iż zrobiła to umyślnie.
— Bardzo przykra nieostrożność — rzekł spokojnie staruszek — podejrzewam, iż zrobiłaś to umyślnie, co muszę zganić. Ale... to się da naprawić, można rozgnieść jeszcze jeden proszek...
Nelly roześmiała mu się prosto w oczy.
Doktor z wolna pokiwał głową.
— To bardzo nieładnie — powiedział rozpuszczając proszek — muszę, muszę cię zganić.
— Niech pan się na mnie nie gniewa — odpowiedziała Nelly, daremnie usiłując nie roześmiać się znowu — połknę z pewnością... Ale czy pan mnie lubi?
— Jeżeli będziesz się dobrze sprawować, to będę cię bardzo lubił.
— Bardzo?
— Bardzo.
— A teraz pan mnie lubi?
— I teraz cię lubię.
— A czy pan mnie pocałuje, jeśli zechcę pana pocałować?
— Tak, jeżeli na to zasłużysz.
Nelly znowu nie mogła wytrzymać i powtórnie się roześmiała.
— Pacjentka ma wesoły charakter, lecz teraz to nerwy i kaprysy — szepnął doktor poważnie.
— No, dobrze, wezmę proszek — zawołała Nelly swym słabym głosikiem — ale kiedy wyrosnę i będę duża, czy pan pozwoli mi wyjść za pana za mąż?
Pomysł tego nowego figla podobał się jej widocznie; oczy jej płonęły, a usteczka drżały ze śmiechu w oczekiwaniu na odpowiedź nieco zdziwionego doktora.
— Tak, tak — odpowiedział uśmiechając się mimo woli — jeżeli będzie dobrą i dobrze wychowaną panną, będziesz posłuszna i będziesz...
— Brać proszki? — podchwyciła Nelly.
— Oho! No tak, brać proszki. Dobra dziewczynka — szepnął do mnie doktor — dużo ma w sobie... dobrego... jednakże... za mąż... jaki dziwny kaprys...
I znowu podał jej lekarstwo. Lecz tym razem Nelly nie uciekła się nawet do podstępu, lecz po prostu pchnęła ręką łyżkę i lekarstwo prysnęło na gors i twarz biednego staruszka. Nelly roześmiała się głośno, ale już nie poprzednim wesołym, dobrodusznym śmiechem. W twarzy jej błysnęło coś złego, okrutnego. Przez cały ten czas jak gdyby unikała mego spojrzenia i patrzyła tylko na doktora z sarkazmem, poprzez który przebijał jednak niepokój; czekała, co też teraz pocznie "śmieszny" staruszek.
— Ach! Znowu... Jak to niedobrze! Ale... można rozpuścić jeszcze jeden proszek — rzekł staruszek ocierając twarz chusteczką.
Nelly stropiła się strasznie. Oczekiwała naszego gniewu, myślała, że zaczniemy na nią krzyczeć, robić wymówki, może podświadomie chciała tego nawet w tym momencie, aby móc wybuchnąć histerycznym płaczem, porozrzucać znowu proszki, a może nawet potłuc coś ze złości i tym zaspokoić swoje kapryśne, obolałe serduszko. Kaprysy tego rodzaju miewają nie tylko chorzy i nie jedna Nelly. Bardzo często, pamiętam, chodziłem po pokoju tam i z powrotem z nieświadomym życzeniem, aby mnie ktoś czym prędzej skrzywdził albo powiedział słowa, które można uznać za obrazę, by mieć sposobność wyładowania żółci. Kobiety wyładowują żółć w ten sposób, że zaczynają płakać naj rzewnie j szymi łzami, a bardziej uczuciowe dochodzą do spazmów. Sprawa prosta, życiowa, zdarzająca się zwłaszcza wtedy, gdy się ma inny, nie znany nikomu smutek w sercu, którego, choćby się najbardziej chciało, nie można przed nikim wypowiedzieć.
Nagle, zdumiona anielską dobrocią obrażonego przez nią staruszka i cierpliwością, z którą rozpuszczał dla niej trzeci z kolei proszek bez słowa wymówki — Nelly ucichła. Sarkazm znikł z jej warg, twarz nagle się zarumieniła, oczy zwilgotniały; chwilę patrzyła na mnie i zaraz się odwróciła. Doktor podał lekarstwo. Spokojnie i nieśmiało wypiła je, pochwyciła czerwoną, pulchną rękę starca i powoli spojrzała mu w oczy.
— Pan... się gniewa dlatego, że ja jestem zła — powiedziała, lecz nie dokończyła, schowała się pod kołdrę nakrywając się z głową i głośno, spazmatycznie się rozpłakała.
— O, moje dziecko, proszę nie płakać... To nic, to tylko nerwy; proszę napić się wody. Lecz Nelly nie słuchała.
— Proszę się nie martwić... proszę się nie rozstrajać — ciągnął dalej omal że sam nad nią nie chlipiąc, bo był to człowiek bardzo uczuciowy — przebaczam ci i ożenię się z tobą, jeżeli będziesz się porządnie sprawowała, jak przyzwoitej pannie przystało, i będziesz...
— Brać proszki! — rozległ się spod kołdry cieniuchny jak dzwoneczek, nerwowy śmiech, przerywany łkaniem, śmiech dobrze mi znany.
— Dobre, wdzięczne dziecko — powiedział doktor uroczyście i niemal ze łzami w oczach. — Biedna dziewczynka!
Od tego dnia pomiędzy nim i Nelly ustaliła się jakaś osobliwa, dziwaczna sympatia. Ze mną, przeciwnie, Nelly stawała się coraz bardziej ponura, nerwowa i rozdrażniona. Nie wiedziałem, czemu mam to przypisać, i dziwiłem się tym bardziej, że zmiana ta zaszła w niej jakoś nagle. W pierwszych dniach choroby była nadzwyczaj miła i tkliwa; zdawałoby się, iż nie może dość napatrzeć się na mnie, nie puszczała mnie na krok, chwytała moją dłoń swoją gorącą ręką i kazała mi siedzieć obok siebie, a gdy zauważyła, iż jestem ponury i zaniepokojony, starała się mnie rozweselić, żartowała, bawiła się ze mną i uśmiechała się tłumiąc własne cierpienie. Nie chciała, abym nocami pracował lub siedział czuwając przy niej, i smuciła się widząc, że jej nie słucham. Czasem dostrzegałem w niej widoczne zatroskanie; zaczynała się dowiadywać i rozpytywać mnie, dlaczego się smucę, o czym myślę; ale, dziwna rzecz, gdy tylko rozmowa dotykała Nataszy, Nelly milkła lub zaczynała mówić o czym innym. Widocznie wystrzegała się mówienia o Nataszy, co mnie uderzyło. Gdy wchodziłem, cieszyła się. Gdy zaś brałem do ręki kapelusz, patrzyła ponuro i jakoś dziwnie, jakby z wymówką odprowadzała mnie oczami. Czwartego dnia choroby Nelly cały wieczór, a nawet długo po północy, spędziłem u Nataszy. Mieliśmy ze sobą do pomówienia. Wychodząc z domu, powiedziałem mojej chorej, iż wrócę wkrótce, na co zresztą sam liczyłem. Zatrzymawszy się dłużej u Nataszy, raczej niespodziewanie, byłem spokojny co do Nelly: została w domu nie sama. Siedziała z nią Aleksandra Siemionowna. Od Masłobojewa, który wstępował do mnie, dowiedziała się, że Nelly jest chora, a ja całkiem samotny i mam duże zmartwienie. Poczciwa Aleksandra Siemionowna zatroskała się ogromnie.
— A więc nawet na obiad do nas nie przyjdzie!... Ach, mój Boże! I samotny, biedaczysko, sam jeden. Trzeba mu okazać naszą przychylność. Jest okazja, nie trzeba jej pominąć.
Natychmiast znalazła się u nas, przywożąc ze sobą w dorożce cały tobół. Wyjaśniwszy z miejsca, że teraz mnie nie opuści i że przyjechała, by mi pomóc, rozwiązała tobół. Były tam syropy, konfitury dla chorej, kurczęta i kura, na wypadek rekonwalescencji, jabłka, które można było upiec, pomarańcze, suche konfitury kijowskie (na wypadek, gdyby doktor pozwolił), wreszcie bielizna, prześcieradła, serwety, koszule damskie, bandaże, kompresy: cały lazaret.