Powiedziałem jej wprost, co mi się wydawało. A więc: że Mikołaj Siergieicz nie ma już sił dłużej żyć bez Nataszy i że można pozytywnie mówić o możliwości szybkiego pojednania, że to jednak zależy od okoliczności. Podałem przy tym mój domysł, że po pierwsze, prawdopodobnie zły obrót procesu silnie rozstroił i wstrząsnął starcem, nie mówiąc już, jak bardzo była zadraśnięta przez triumf księcia jego ambicja i ile oburzenia zrodziło się w nim wobec takiego wyniku sprawy. W takich chwilach dusza musi szukać dla siebie współczucia, więc jeszcze żywiej przypomniał sobie tę, którą zawsze kochał bardziej niż wszystko na świecie. Wreszcie i to jest możliwe: z pewnością słyszał (bo czuwa i wie o wszystkim, co dotyczy Nataszy), że Alosza wkrótce ją opuści. Mógł zrozumieć, co się z nią teraz działo, i choćby po sobie czuł, jak niezbędna była dla niej pociecha, lecz mimo to nie mógł się przemóc, uważając się za skrzywdzonego i poniżonego przez córkę. Z pewnością przychodziło mu na myśl, dlaczego bądź co bądź ona pierwsza nie przychodzi do niego, iż może nawet nie myśli o rodzicach i nie czuje potrzeby pogodzenia się. W ten sposób zapewne rozumował — zakończyłem — i dlatego nie dokończył listu; z tego wszystkiego powstaną może jeszcze nowe urazy, które dadzą się odczuć silniej niż pierwsze, i kto wie, czy zgoda nastąpi w krótkim czasie...
Słuchając mnie staruszka płakała. Wreszcie, kiedym oznajmił, że muszę zaraz iść do Nataszy i że już jestem spóźniony, drgnęła i oznajmiła mi, że zapomniała o rzeczy najważniejszej. Wydobywając list spod papierów, niechcący przewróciła kałamarz. Rzeczywiście, cały skraj był zalany atramentem i staruszka bała się okropnie, że Mikołaj Siergieicz dowie się, iż w jego nieobecności przerzucano papiery i że Anna Andriejewna przeczytała list do Nataszy. Strach jej był bardzo uzasadniony: już choćby dlatego, że wiedząc, iż znamy jego tajemnicę, ze wstydu i złości mógł obstawać przy swoim gniewie i przez dumę uprzeć się i nie chcieć przebaczyć.
Lecz rozpatrzywszy się w tej sprawie, przekonałem staruszkę, aby przestała się niepokoić. Mikołaj Siergieicz wstał od pisania tak wzruszony, że mógł nie pamiętać wszystkich drobiazgów, a teraz prawdopodobnie pomyśli, że sam powalał list i zapomniał o tym. Pocieszywszy w ten sposób Annę Andriejewnę, ostrożnie położyłem list na poprzednie miejsce; odchodząc pomyślałem, że trzeba serio pomówić o Nelly. Zdawało mi się, iż biedna, porzucona sierotka, której matka była również wyklęta przez ojca, mogłaby smutnym, tragicznym opowiadaniem o swoim dawnym życiu i o śmierci matki wzruszyć starca i wzbudzić w nim wspaniałomyślne uczucia. Wszystko było gotowe, dojrzałe w jego sercu: tęsknota do córki zaczęła przemagać jego dumę i obrażoną ambicję. Brakowało tylko ostatniego impulsu, ostatniej sposobności i to właśnie mogła sprawić Nelly. Staruszka słuchała mnie z nadzwyczajną uwagą: twarz jej ożywiła się radością i zachwytem. Zaraz zaczęła mi wymawiać, że nie powiedziałem jej tego dawniej. Zaczęła mnie rozpytywać niecierpliwie o Nelly i zakończyła uroczystą obietnicą, że teraz sama będzie prosić starego, aby przyjął do domu sierotę. Zaczęła już szczerzi kochać Nelly, żałowała, że jest chora, zmusiła mnie, byrr zabrał dla niej słoik konfitur, po który sama pobiegła na strych; przypuszczając zaś, że nie mam pieniędzy na doktora, przyniosła mi pięć rubli, i gdy nie chciałem ich przyjąć, ledwie uspokoiła się wiadomością, że Nelly potrzebuje bielizny i odzieży i że, jak z tego wynika, może jeszcze być dla niej pożyteczna; wobec czego zaraz zaczęła grzebać w kufrze i rozkładać wszystkie własne suknie, wybierając z nich te, które można by było darować "sierotce".
Poszedłem do Nataszy. Wchodząc na ostatnią kondygnację schodów, które, jak wyżej powiedziałem, biegły spiralnie, zauważyłem pod jej drzwiami człowieka, który już miał zastukać, lecz usłyszawszy moje kroki zatrzymał się. W końcu, prawdopodobnie po pewnym wahaniu, nagle porzucił swój zamiar i zaczął schodzić na dół. Spotkałem się z nim na ostatnim stopniu i jakież było moje zdziwienie, gdym poznał Ichmieniewa. Na schodach nawet we dnie było bardzo ciemno. Przycisnął się do ściany, by mnie przepuścić, i pamiętam dziwny błysk jego oczu, patrzących na mnie uparcie. Zdawało mi się, że strasznie poczerwieniał; przynajmniej zmieszał się bardzo i nawet stracił głowę.
— Ach, Wania, to ty! — rzekł głosem niepewnym — szedłem tu do kogoś... do pisarza sądowego... za interesem... przeprowadził się niedawno... gdzieś w te strony... ale, jak się zdaje, nie mieszka tutaj. Pomyliłem się. Do widzenia!
I szybko zaczął schodzić.
Postanowiłem do czasu nie mówić Nataszy o tym spotkaniu, lecz powiedzieć jej zaraz, gdy tylko zostanie sama po wyjeździe Aloszy. Obecnie zaś była tak rozstrojona, że choćby nawet zrozumiała i zdała sobie sprawę z całej doniosłości tego zdarzenia, nie mogłaby jednak tak tego przyjąć i odczuć, jak później, w chwilach ostatecznego przygnębienia i rozpaczy. Teraz chwila była nieodpowiednia.
Mogłem był tego dnia pójść do Ichmieniewów i aż mnie coś do tego popychało, lecz nie poszedłem. Zdawało mi się, że staremu przykro będzie na mnie patrzeć; mógł nawet pomyśleć, że przyszedłem umyślnie z powodu spotkania. Poszedłem dopiero na trzeci dzień; staruszek był smutny, lecz przywitał mnie dość swobodnie i ciągle mówił o interesach.
— A do kogoś ty szedł wtenczas, tak wysoko, pamiętasz, jakeśmy się spotkali, kiedy to? aha, onegdaj, zdaje się — zapytał dość niedbale, lecz odwracając ode mnie oczy.
— Tam mieszka mój przyjaciel — odparłem również odwracając wzrok.
— Aha! A ja szukałem mojego pisarza, Astafiewa; wskazano mi ten dom... lecz omyliłem się... Ale mówiłem ci o sprawie; otóż w senacie postanowiono... itd., itd.
Zaczerwienił się nawet, zacząwszy mówić o sprawie.
Opowiedziałem wszystko zaraz tego samego dnia Annie Andriejewnie, aby ucieszyć staruszkę, błagając ją, między innymi, aby nie spoglądała na niego ze znaczącą miną, nie wzdychała, nie robiła aluzji, słowem, pod żadnym pozorem nie zdradziła się, że wie o jego ostatnim postępku. Staruszka tak się zdziwiła i ucieszyła, że z początku nie uwierzyła mi nawet. Ze swej strony opowiedziała mi, że już napomykała Mikołajowi Siergieiczowi o sierotce, lecz że on milczał, podczas gdy dawniej sam nastawa! na przyjęcie dziewczynki do domu. Postanowiliśmy, że jutro sama poprosi go o to bez żadnych wstępów i napomknień. Lecz jutro napełniało nas oboje strasznym niepokojem i lękiem.
Chodziło o to, że Ichmieniew rano widział się z urzędnikiem zajmującym się jego sprawą. Urzędnik powiedział mu, że widział księcia i że książę, chociaż zabiera Ichmieniewkę, lecz "wskutek pewnych okoliczności natury familijnej" postanowił nagrodzić staruszka i dać mu dziesięć tysięcy. Od urzędnika starzec przybiegł do mnie okropnie rozstrojony; oczy mu błyszczały z wściekłości. Wyciągnął mnie nie wiadomo po co z mieszkania na schody i zaczął natarczywie żądać, bym nie zwlekając poszedł do księcia i wyzwał go na pojedynek. Byłem tak zdumiony, iż długo nie mogłem zebrać myśli. Zacząłem mu perswadować. Lecz staruszek wpadł w taką wściekłość, że zrobiło mu się słabo. Wpadłem do mieszkania po szklankę wody; lecz powróciwszy już nie zastałem Ichmieniewa na schodach.