Niepokoiła bardzo nas wszystkich. W milczeniu i bez wszelkiej dyskusji było postanowione, iż Nelly na zawsze zostanie w domu Mikołaja Siergieicza; tymczasem zbliżał się odjazd, a z jej zdrowiem było coraz gorzej. Zachorowała tego dnia, gdy przyszedłem z nią do staruszków, w dzień ich pojednania się z Nataszą. Zresztą co ja mówię! Była chora zawsze. Choroba rosła w niej od dawna, lecz teraz zaczynała się wzmagać z nadzwyczajną szybkością. Nie znam i nie mogę określić dokładnie jej choroby. Ataki co prawda powtarzały się nieco częściej niż poprzednio, lecz, co najważniejsze, jakieś znużenie i upadek wszystkich sił, bezustanna gorączka i stan nerwowego napięcia, wszystko to doprowadziło ją ostatnimi czasy do tego, że już nie wstawała z łóżka. I dziwne: im bardziej opanowywała ją choroba, tym stawała się względem nas miększą, łagodniejszą, bardziej szczerą. Trzy dni temu schwyciła moją rękę, gdym przechodził obok jej łóżeczka, i przyciągnęła mnie ku sobie. W pokoju nie było nikogo. Twarz miała rozpaloną (wychudła strasznie), oczy pałały ogniem. Kurczowo, namiętnie podała się ku mnie, gdym się ku niej nachylił, mocno objęła mnie za szyję śniadymi chudziutkimi rączkami i pocałowała mnie mocno, a potem zaraz zażądała, żeby Nataszą do niej przyszła; zawołałem ją. Nelly chciała koniecznie, aby Nataszą siadła obok niej na łóżku, i patrzyła na nią...
— Chcę bardzo patrzeć na panią — powiedziała. — Wczoraj widziałam panią we śnie i dzisiaj zobaczę... pani mi się często śni... co noc...
Chciała widocznie coś powiedzieć, wzruszenie ją dławiło; lecz sama nie rozumiała swych uczuć i nie wiedziała, jak je wyrazić...
Mikołaja Siergieicza kochała chyba bardziej niż wszystkich z wyjątkiem mnie. Muszę powiedzieć, że Mikołaj Siergieicz kochał ją niemal tak jak Nataszę. Miał zadziwiającą właściwość rozweselania i rozśmieszania Nelly. Skoro tylko przychodził do niej, zaraz rozpoczynały się śmiechy, a nawet figle. Chora dziewczynka rozweselała się jak dziecko, kokietowała staruszka, drwiła z niego, opowiadała mu swoje sny i zawsze coś wymyśliła, zmuszając i jego do opowiadania, a staruszek tak był ucieszony i zadowolony, patrząc na "swoją córeczkę Nelly", że wpadał w coraz większy zachwyt nad nią.
— Zesłał ją nam Bóg w nagrodę za nasze cierpienia — powiedział mi raz, wychodząc z pokoju Nelly i przeżegnawszy ją jak zwykle na noc.
Prawie codziennie wieczorem, gdyśmy się wszyscy zbierali (Masłobojew również przychodził prawie co wieczór), zjawiał się też staruszek doktor, który całą duszą przywiązał się do Ichmieniewów, przywożono do nas, siedzących przy okrągłym stole, Nelly na fotelu. Otwierano drzwi na balkon. Widać było cały zielony ogródek, oświecony zachodzącym słońcem. Pachniało zielenią i rozkwitającym bzem. Nelly siedziała w fotelu i patrzała na nas wszystkich łagodnym wzrokiem, przysłuchując się naszej rozmowie. Czasem sama ożywiała się i nieznacznie zaczynała o czymś mówić... W takich chwilach słuchaliśmy jej wszyscy nawet z niepokojem, ponieważ we wspomnieniach jej istniały tematy, których nie wolno było dotykać. Ja i Natasza oraz Ichmieniewowie odczuwaliśmy i uświadamialiśmy sobie, że bardzo zawiniliśmy wobec niej tego dnia, gdy, drżąca i zmęczona, musiała opowiedzieć nam swoje dzieje. Doktor zwłaszcza był przeciwny tym wspomnieniom i zwykle starano się zmienić temat. W takich razach Nelly usiłowała nie okazywać, że rozumie nasze wysiłki, i zaczynała śmiać się z doktorem lub z Mikołajem Siergieiczem.
Jednakże ze zdrowiem jej było gorzej. Stała się nadzwyczaj wrażliwa. Serce biło nieregularnie. Doktor powiedział mi nawet, że może umrzeć bardzo prędko.
Nie mówiłem tego Ichmieniewom, by ich nie przestraszyć. Mikołaj Siergieicz był najzupełniej pewien, że Nelly wyzdrowieje przed podróżą.
— Ojczulek już wrócił! — rzekła Natasza posłyszawszy jego głos. — Chodźmy, Wania.
Mikołaj Siergieicz, zaledwie przeszedł przez próg, swoim zwyczajem zaczął głośno mówić, Anna Andriejewna zaczęła machać na niego rękami. Starzec uciszył się natychmiast i ujrzawszy mnie i Nataszę, szeptem zaczął nam prędko opowiadać o rezultacie swych starań. Posada, o którą zabiegał, została mu zapewniona, z czego bardzo się cieszył...
— Za dwa tygodnie można będzie jechać — powiedział zacierając ręce i obrzuciwszy ukradkiem Natasze zatroskanym spojrzeniem. Lecz ta odpowiedziała mu uśmiechem i przytuliła się do niego, toteż wątpliwości jego rozwiały się momentalnie.
— Pojedziemy, pojedziemy, moi drodzy, pojedziemy! — powiedział uradowany. — Tylko ty, Wania, z tobą tylko boleśnie będzie się rozstać... (Mimochodem dodam, iż nigdy nie zaproponował mi, bym wyjechał wraz z nimi, co, sądząc z jego charakteru, uczyniłby z pewnością... w innych okolicznościach, gdyby nie wiedział o mojej miłości do Nataszy.)
— Cóż robić, moi drodzy, cóż robić! Przykro mi, Wania, ale zmiana miejsca ożywi nas wszystkich... zmiana miejsca to znaczy zmiana wszystkiego! — dodał, raz jeszcze spojrzawszy na córkę.
Wierzył w to i był zadowolony, że w to wierzy.
— A Nelly? — powiedziała Anna Andriejewna.
— Nelly? No cóż... Nelly jest trochę chora, ale do tego czasu wyzdrowieje z pewnością. Już teraz jest jej lepiej; jak myślisz, Wania? — spytał jakby przestraszony i z niepokojeni popatrzył na mnie, jak gdybym to ja właśnie powienien był rozstrzygnąć jego niepewność.
— No, a co z nią? Jak spała? Wszystko dobrze? Nie obudziła się teraz? Wiesz co, Anno Andriejewno, przesuńmy czym prędzej stolik na taras, wszyscy przyjdą, siądziemy razem i Nelly do nas wyjdzie... Będzie cudownie. Może ona jeszcze śpi? Pójdę do niej. Popatrzę na nią tylko... nie zbudzę jej, możesz się nie niepokoić — dodał widząc, iż Anna Andriejewna znowu macha na niego rękami.
Lecz Nelly już się zbudziła. Po kwadransie, jak zwykle, siedzieliśmy przy wieczornej herbacie.
Nelly przywieźliśmy w fotelu. Przyszedł doktor, przyszedł Masłobojew. Przyniósł dla Nelly duży bukiet bzu, lecz był widocznie zatroskany i jakby zły.
A propos: Masłobojew przychodził prawie co dzień. Mówiłem już, że wszyscy, a zwłaszcza Anna Andriejewna, polubili go nadzwyczajnie, lecz nigdy ani słowem nie wspominało się o Aleksandrze Siemionownie i nie wspominał o niej również Masłobojew. Anna Andrejewna, dowiedziawszy się, że Aleksandra Siemionowna jeszcze nie zdążyła zostać jego legalną małżonką, zdecydowała, że ani przyjmować jej, ani nawet mówić o niej w domu nie wolno. Tego przestrzegano i to maluje dostatecznie samą Annę Andriejewnę. Zresztą gdyby nie miała Nataszy, a co najważniejsze, gdyby nie zdarzyło się to, co się zdarzyło, może nie byłaby taka skrupulatna. Nelly była tego wieczora jakoś szczególnie smutna, a nawet czymś zatroskana. Jak gdyby miała zły sen i myślała o nim. Lecz podarunek Masłobojewa ucieszył ją bardzo i z rozkoszą spoglądała na kwiaty, które postawiono przed nią w szklance.
— To ty tak lubisz kwiatki, Nelly? — spytał staruszek. — Poczekaj! — dodał żywo — jutro zaraz... no, zobaczysz sama!...
— Lubię — odpowiedziała Nelly — pamiętam, jakeśmy mamusię witali kwiatami. Mamusia, gdy jeszcze byliśmy tam (tam — znaczyło teraz: za granicą), była raz przez miesiąc bardzo chora. Ja i Henryk umówiliśmy się, że kiedy wstanie i po raz pierwszy wyjdzie ze swojej sypialni, skąd nie wychodziła przez cały miesiąc, ubierzemy wszystkie pokoje kwiatami. Tak też zrobiliśmy. Mamusia powiedziała wieczorem, że nazajutrz rano z pewnością będzie jeść śniadanie razem z nami. Wstaliśmy raniutko. Henryk przyniósł dużo kwiatów i cały pokój ubraliśmy zielonymi liśćmi i girlandami. Był bluszcz i jeszcze takie szerokie liście, których nie znam — i jeszcze inne liście, które przyczepiają się do wszystkiego, i białe, duże kwiaty, i narcyzy, lubię je ze wszystkich kwiatów najbardziej, i róże były, takie cudne róże, i dużo, dużo było kwiatów. Rozwiesiliśmy girlandy, porozstawiali kwiaty w wazonikach, a były tam takie kwiaty jak całe drzewa, w dużych cebrach; rozstawiliśmy je po kątach i koło fotela mamusi i kiedy mamusia wyszła, zdziwiła się bardzo i ucieszyła, a Henryk był bardzo zadowolony. Pamiętam to i teraz.