Выбрать главу

– Dobrze… – wychrypiał. – Lit… – odrzucił miecz i dłonią przejechał po pokrytej czerwoną mazią szyi konia.

Odwrócił się jeszcze raz i zobaczył, że pień, w który wbiła się czerń, rozjarza się czerwonym blaskiem. Usłyszał głośny trzask podobny do odgłosu walącego się, gigantycznego drzewa i od razu czarna smuga wyprysnęła z pnia. Lit skręcił w lewo i Zacamel zniknął z oczu Hoka. A gdy Loffer pochylił się, by jeszcze raz poklepać wierzchowca, Lit potknął się i runął na ziemię. Hok bezwładnie przekoziołkował przez jego szyję i nie mając siły wstać, przekręcił się tylko, zwracając twarz W stronę nadciągającego Maga. Uświadomił sobie, że zgubił łuk, a potem wyrzucił miecz, chcąc ulżyć Litowi. Został mu mały sztylet i tę właśnie broń zacisnął w dłoni.

Po wypiciu kilku łyków wina z dodatkiem otrzymanych od Jogasa sproszkowanych ziół, Malcon poczuł znowu gorąco w głowie i zaraz potem przypływ siły. Wychylił się z małej szczeliny, w której kulił się z Pashutem i Zigą, i nasłuchiwał chwilę. Sygnał – strzała z dymiącym woreczkiem dawno spadła między góry, a nadal nic nie łamało ciszy. Syknął cicho przez zęby i odwrócił się na chwilę do wodza Pia.

– Trzeba było dać Hokowi tylko kilka ogniw odczepionych z Ma-Na – szepnął.

Pashut poruszał wargami posyłając w przestrzeń bezgłośne przekleństwo.

– Przecież wiesz, że w całości Ma-Na ma największą moc.

– Wiem – Malcon mówiąc to kręcił jednocześnie głową. – Ale… Cii! – uciszył sam siebie i wychylił głowę z kryjówki. Nasłuchiwał wstrzymując oddech, po chwili gestem przywołał do siebie Pashuta. Zęby obu wbiły się w wargi, a dłonie zacisnęły na mieczach. Pashut chwycił Malcona za ramię i ścisnął mocno. Niskie dudnienie wypełniło góry, kilka kamyków z cichym turkotem obsunęło się w dół, dudnienie zmieniało rytm, stawało się coraz wyrazistsze, coraz szybsze. Malcon splunął, na chwilę puścił rękojeść Gaeda, by wytrzeć spoconą dłoń i uchwycił ją znowu. Zobaczył, że drzewo – pułapka, niewysoki, młody buk, na którym musiał się zatrzymać Mag – jeśli rzeczywiście poruszał się wcielając w dusze drzew – zadrżało; liście zatrzepotały jak pod gwałtownym deszczem, zafalowały cieńsze z gałęzi. A potem usłyszeli suchy syk, przenikliwy szelest niepodobny do niczego. I zobaczyli czarną smugę, która wolno wypłynęła zza zakrętu i zbliżyła do buka. Czerń zawirowała wokół drzewa, buk rozjarzył się czerwonym blaskiem i jednocześnie smuga czerni wsiąkła w pień, Malcon wyskoczył z kryjówki i pobiegł w kierunku buka, z tyłu dobiegł go przenikliwy świst, który był sygnałem do cięcia wszystkich najbliższych drzew, ale ten gwizd zupełnie go już nie obchodził. Przebiegł kilka dzielących go od drzewa kroków i trzymając Gaed w lewej ręce zamachnął się i ciął – pień buka z całej siły. Miecz wszedł gładko, jak w żywe ciało, ale zaraz zatrzymał się, trafiwszy na jakiś twardy rdzeń.

Malcon szarpnął rękojeść, lecz Gaed tkwił w drzewie jak wtopiony w skałę. Malcon szarpnął jeszcze raz, zgrzytając zębami, zawyła Ziga kręcąc się wokół własnego ogona. Dorn poczuł, że jego ręka stapia się z rękojeścią miecza, że jakaś potężna moc wciąga go przez tę rękojeść do ogromnej otchłani. Czuł skręcanie całego ciała i ból każdego mięśnia, oparzył go piekielny chłód, zatykając oddech i wyłamując stawy. Jego ciało zawirowało w nieskończonej przestrzeni jak liść porwany jesiennym wichrem, czuł, że przekłuwają go tysiące tępych strzał, rozrywają na strzępy, wiedział, że każdy skrawek ciała pędzi w innym kierunku, zrozumiał, że tak właśnie wygląda śmierć, ale jednocześnie wiedział, że otacza go ponura nienawiść pokonanego Maga, pokonanej trójdzielnej istoty zwanej Doculotem. Pokonanej! Ułożył rozdarte na miliony strzępów wargi w uśmiech, naprężył rozszarpane na skrawki struny głosowe i krzyknął:

– Pokonany!

Przestrzeń odezwała się upiornym echem, skręciła rzucone jej słowo, zmiażdżyła każdy z tworzących je dźwięków i nagle Malcon poczuł ciepłe tchnienie, łagodne i spokojne, poczuł, że znów jest Malconem. Odzyskał wzrok.

Stał trzymając rękojeść Gaeda wbitego w pień drzewa. Buk sczerniał, gałęzie ciemne, jakby opalone ognistym podmuchem, ale jednocześnie miękkie i oślizłe niczym wyjęte z bagna, zwisały prawie do samej ziemi, liście skręciły się w czarne wrzeciona, z których spływała na ziemię smolista ciecz. Malcon pociągnął za rękojeść, ale i nawet nie drgnęła, zrozumiał, że Gaed spełnił swe zadanie i zostanie już tu na zawsze, niczym zamek zamkniętych do skończenia świata drzwi. Z trudem rozprostował zesztywniałe od szaleńczego skurczu palce i wypuścił miecz z ręki. Nie odrywając spojrzenia od drzewa, w którym zaklęty został Doculot, zrobił dwa małe kroczki do tyłu i potknął się. Dopiero wtedy obejrzał się do tyłu i zobaczył leżących obok siebie Pashuta i Zigę, stał, chwilę kołysząc się na miękkich nogach, aż przestał widzieć cokolwiek przez grubą warstwę łez. Ukląkł między bezwładnymi ciałami, a potem runął na ziemię szlochając i obejmując ręką ciało Pashuta. Dłuższą chwilę szarpał koszulę na piersi wodza Pia, zanim palce ręki dotknęły ciepłego ciała. Poderwał się zaskoczony. Przyłożył ucho do piersi i usłyszał równe bicie serca. Wrzasnął coś z całej siły i rzucił się do Zigi. Żyła również i szybciej wróciła do przytomności niż Pashut. Wódz odzyskał przytomność dopiero wówczas gdy wszyscy – Fineagon, Chalis, Nigwere, Sachel, Kinjeny i Jo zebrali się nieopodal ociekającego smolistośliską cieczą drzewa. Nie pamiętał niczego prócz widoku Malcona uderzającego w buk, nie wiedział dlaczego stracił przytomność. Pamiętał poza tym wszystko, zapytał o Hoka. I mimo że dwukrotnie w ciągu nocy tracił przytomność nie pozwolił sobie na odpoczynek i na równi ze wszystkimi czuwał nad ciałem króla Enda:

– Niewiele tu się zmieniło. Właściwie nic.

Malcon poprawił worek na plecach i spojrzał na Pashuta. Jak wszyscy czuł ogromne pragnienie, jak wszyscy szedł pieszo, krótko tylko odpoczywając na jednym z dwóch pozostałych po wyprawie na Zacamela koni. Wyszli już z pasma gór, zostawiając tam, na szczycie kamiennego pala, z którego oglądali przed kilkoma dniami Mleczny Pierścień, czarne, twarde, jak wyciosane z jednego kawałka bryletu ciało Hoka Loffera, pogrzebane pod stosem pracowicie wzniesionych na szczyt kamieni.

– Masz rację – powiedział. – Właściwie: trochę tylko racji. Owszem, nadal sypią się na nas cypry i inne świństwa, ale to są teraz tylko zwierzęta, którym nikt już niczego nakazać nie może. Trzeba je tylko wytępić i już. Ale za to posłuchaj – przekrzywił głowę i podniósł do góry palec.

– Aha! – oczy Pashuta rozszerzyły się ze zdziwienia. – Nie słyszałem wcześniej tego ptaka.

– Bo go wcześniej nie było. Dopiero dzisiaj rano usłyszałem pierwszy raz jego śpiew. To znak, że z Yara spływa trucizna.

– Tak – Pashut zatrzymał się. – I dlatego nie nazywaj tej ziemi więcej Yara. To była kiedyś i znowu jest kraina Edlayae. Musimy sobie przypomnieć tę nazwę.

Malcon kiwnął głową i poprawił znowu swój worek, był lżejszy niż bagaż pozostałych, ale i tak pasy wżynały mu się w ramiona. Lewą ręką szarpnął troki układając je równo na piersi, i, przy okazji, kolejny raz obejrzał swoją dłoń. Aż do nadgarstka była kredowo biała. I wyglądało na to, że nigdy już nie odzyska swego naturalnego koloru.