Выбрать главу

– No! – pogonił Hombeta ściskając jego boki łydkami.

Wierzchowiec drgnął i przestąpił z nogi na nogę. Potem cofnął się, ale Malcon zdecydowanie szarpnął wodze i wbił pięty w boki konia.

– Tyle czasu cię uczyłem, tyle serca tobie oddałem, a wszystko po to, żebyś stchórzył przy pierwszej okazji?! – zawołał, a jego głos zabrzmiał głucho, jakby był zamknięty w ciasnej, drewnianej skrzyni.

Hombet parsknął i ruszył do przodu. Malcon nie popędzał go, jechali wolno, Ziga trzymała się boku pana, odgradzając go od gór, węszyła cały czas i nasłuchiwała. Zwierzęta prawie nie rozglądały się, jakby straciły zaufanie do swych oczu. Widocznie instynkt podpowiadał im, że zbliżają się miejsca, gdzie wzrok można oszukać, gdzie fałsz udaje prawdę. Malcon rozejrzał się kilkakrotnie, ale nie zauważył żadnego, najmniejszego ruchu w zasięgu wzroku. Odniósł przy tym wrażenie, że góry zbliżają się wolniej, gdy na nie patrzy, jeśli zaś odwraca od nich wzrok, pędzą szybko w jego stronę. W ten sposób wjechał niepostrzeżenie w ich mroczny cień. Słońce wpadło w jakiś olbrzymi worek jego promienie przestały docierać do Malcona. Odwrócił się i zobaczył, że cała równina, którą przed chwilą przemierzał, pociemniała i wydłużyła się dziwnie. Najbliższe wzgórze znajdowało się teraz jakieś pół dnia drogi stąd. Wydawało mu się, że pochwyciwszy go, Góry Bez Nazwy ożyły i zaczęły uciekać wraz z nim w niewiadomym kierunku. Nie przeszkodziło mu to poruszać się w normalny sposób. Skierował Hombeta w lewo, szukając w ciemnej skale bramy do Yara. Nie widząc słońca, nie mógł określić jak długo trwała ta jazda. Zauważył, że czas i przestrzeń mierzyć tu trzeba inaczej niż w normalnych górach.

Nagle Ziga zatrzymała się i skoczyła w tył, Hombet zatrzymał się sam, a Malcon chwycił miecz i wyszarpnął go z pochwy. Odwrócił się, obrzucając szybkim spojrzeniem przestrzeń za sobą. Nic się tam nie poruszyło, tylko wilczyca zniknęła. Malcon szarpnął wodze i zawrócił konia, ale w tej samej chwili Ziga wyskoczyła z litej ściany, którą przed chwilą mijali. Malcon podjechał bliżej, zobaczył szary, wąski otwór w ścianie, korytarz o wiele jaśniejszy od góry. Teraz nie sposób było go przeoczyć, a przecież Ziga i Hombet niczego nie zauważyli i nie wyczuli. Malcon dałby głowę, że otworu przed chwilą nie było. Z korytarza wiał ciąg ciepłego powietrza, ale nie było to zwykłe miłe ciepło, raczej zgniłe, stęchłe tchnienie parującego błocka. Malcon zeskoczył z konia chcąc podejść bliżej, lecz otwór zamykał się przed nim bezszelestnie. Najpierw poczuł zimne mrowienie na plecach, a potem narastającą wściekłość. Szarpnął wodze i pociągnął Hombeta za sobą. Koń nie opierał się, a natomiast Ziga przyglądała się nieruchomo swemu panu. Dopiero gdy był o dwa kroki od tajemniczej czeluści skoczyła pierwsza i zatrzymała się, czekając na niego. Malcon rozglądał się i nasłuchiwał, ale nic nie przeszkadzało wejściu do korytarza. Ledwie jednak ogon Hombeta minął wejście, ściany westchnęły i zrosły się ze sobą, nie pozostawiając najmniejszej szczeliny. Malcon chwycił mocniej rękojeść miecza i ruszył do przodu. Korytarz był jasny, choć nie było widać w nim ani świec, ani pochodni, ani wylotu. Zaraz za pierwszym zakrętem rozszerzył się, ale pojawiły się w nim cienkie, poskręcane u góry słupy, sięgające stropu. Były rozstawione tak gęsto, tak wiły się i pochylały że nikt nie mógłby jechać po korytarzu konno. Malcon zaczął się obawiać, że Hombet utknie gdzieś w tym kamiennym lesie, ale koń wciąż szedł ocierając się tylko bokami. Słupy były kamienne, w każdym razie twarde – gdy Malcon uderzył w jeden z nich trzonem miecza, słup rozdzwonił się głośno. Później, gdy weszli w gęstwinę filarów, dzwoniły już pod każdym dotknięciem, nawet muśnięcie futra wilczycy wydobywało z nich głos donośny, choć jednocześnie stłumiony i głuchy. Malcon przygryzł wargę i potrząsnął mieczem. Spojrzał na Zigę, szła czujna, ale wcale nie przejęta hałasem, Hombet również zachowywał się spokojnie. Malcon zmarszczył brwi i cicho syknął. Ziga natychmiast przystanęła i odwróciła się do swego pana. Szeroki uśmiech rozlał się po twarzy króla, zrozumiał, że zwierzęta nie słyszą tego dzwonienia, że przeznaczone jest dla ucha ludzkiego. Widocznie tylko ludzie tu wchodzili i tylko ich Yara starała się wystraszyć już na progu.

Przeszli tak około stu kroków i nagle w korytarz wtargnęła jasność. Malcon zobaczył, że Ziga wchodzi w plamę światła i znika w niej, przyspieszył, choć czuł, że znowu tylko on jest oślepiony. Zmrużył oczy, bo światło kłuło i piekło. Przystanął i zawołał Zigę. Nie widział jak wróciła, poczuł tylko jej nos trącający go w kolano. Pochylił się i szepnął:

– Prowadź, bo twój pan nic nie widzi – lekko pchnął wilczycę.

Poszła wolno, ocierając się o łydkę Malcona. Zamknął oczy, spokojny, że Ziga wyprowadzi go i ostrzeże w razie potrzeby. Liczył kroki, nasłuchiwał i wodził dookoła mieczem. Słupy zniknęły i korytarz zrobił się szerszy albo w ogóle skończył się – w twarz wionęło inne powietrze. Spróbował otworzyć oczy, ale przeraźliwa jasność uderzyła w źrenice. Ziga przystanęła, Malcon zatoczył łuk mieczem, lecz broń przecięła tylko powietrze. Młodzieniec spróbował pójść do przodu i od razu zatrzymało go ciche warknięcie wilczycy, zatrzymał się posłusznie i spróbował jeszcze raz otworzyć oczy. Jasność oślepiała, ale nie uderzała już tak boleśnie. Malcon odczekał chwilę i lekko uniósł powieki. Mógł patrzeć, choć niewiele widział. Westchnął i zamknął oczy. Ziga stała spokojnie, koń zamarł w bezruchu, było cicho i pusto. Król otworzył oczy i choć czuł się jak wędrowiec na pustyni, oślepiany blaskiem słońca, zaczął rozróżniać szczegóły miejsca, w którym się znalazł.

Przed nim rozciągała się płaska łąka porośnięta jakimiś szarymi roślinami. Ziga zatrzymała się tuż przed dywanem z tych roślin i dlatego Malcon przyjrzał się im uważnie. Były nikłe, niskie i wiotkie, sięgały mu nieco powyżej kostek, na szczycie miały całkowicie czarne kwiaty. Ich płatki zwinięte były w cienkie rurki, których wyloty sterczały we wszystkie strony. Malcon przestąpił z nogi na nogę i prawie równocześnie czarne kwiaty poruszyły się i zaczęły odwracać w jego stronę, cała łąka zaszeleściła i skierowała wyloty rurek w wędrowców. Ziga podniosła pysk i nerwowo wciągnęła kilka razy powietrze, z jej gardła wydarł się niski jęk. Malcon poczuł, że trzeba jak najszybciej uciekać z tego miejsca, nie wiedział dlaczego, ale był przekonany o grożącym im niebezpieczeństwie. Zrobił krok w bok, aby posuwać się brzegiem szarej złowrogiej łąki i zatrzymał się zdziwiony oporem Hombeta. Odwrócił się do konia i poczuł jak sztywnieją mu wszystkie mięśnie. Hombeta nie było, zamiast niego uwiązany był do wodzy olbrzymi kłąb sinej pleśni, który na jego oczach rozwinął się w długiego, porośniętego parszywymi kłakami węża. Malcon puścił wodze i podniósł miecz, wąż szarpnął się i przemieścił w kierunku młodzieńca. Czując jak wracają mu siły i odwaga Malcon krzyknął głośno i uniósł miecz. W tej samej chwili coś szarego przebiegło obok Malcona i wbiło się w węża. Ziga uderzyła gdzieś w okolice ogona i w tej samej chwili wąż zwinął się i zniknął. Na jego miejscu stał Hombet, a Ziga siedziała prawie pod jego brzuchem. Malcon odetchnął i opuścił miecz, wtedy wilczyca wstała i odeszła od konia; musiała pojąć, że jej pan, oszukany czarami, chce ciąć konia i postarała się zapobiec temu. A teraz przeszła obok Malcona i poszła dalej wciąż patrząc na wycelowane w nich czarne kwiaty. Król podniósł wodze i podążył za Zigą.

Po pewnym czasie Malcon przekonał się, że wystarczy zboczyć nieco w lewo, by wszystko dookoła wypełniała przeraźliwa jasność, a jeśli na chwilę zwolnili krok, kwiaty na łące odwracały się w ich stronę. Szedł więc szybko, dokładnie po śladach wilczycy, która jakimś niepojętym sposobem wyczuwała wąską ścieżkę prowadzącą między jasnością i łąką. Hombet również trzymał się dróżki, która czasem odsuwała się od szarych roślin, czasem prowadziła tuż-tuż obok pierwszych liści, a wtedy rośliny błyskawicznie kierowały na nich swe kwiaty. Na razie nie odczuwali żadnych skutków wędrówki obok łąki, ale Malcon nauczył się już, że musi ufać instynktowi zwierząt i spiesząc się biegł prawie za Zigą. Przebyli tak spory kawałek drogi, gdy nagle łąka skończyła się, jak ucięta olbrzymim mieczem. Grunt obniżył się tu nieznacznie i teraz ścieżka wyczuwana przez zwierzęta prowadziła tuż obok płytkiej wody. Ziga przystanęła i wietrzyła chwilę. Malcon szybko wydobył z sakwy bukłak i wypił kilka łyków, a potem rozejrzał się. Szli wciąż wzdłuż skał, które widoczne były o kilka kroków z lewej strony, ale Malcon wiedział już, że wystarczy zrobić krok w ich kierunku, a otoczy go jasność nie do przebycia. Po prawej ręce miał płyciznę i nie dostrzegał w niej nic niebezpiecznego, natomiast za nią, gdzieś o godzinę marszu, widniała plama jakiegoś lasku. Malcon przykucnął i przyjrzał się dokładnie wodzie, była przezroczysta jak zwykła woda, nie cuchnęła i nie mogło być w niej żadnych niebezpiecznych zwierząt, była na to zbyt płytka. Ostrożnie zanurzył czubek palca w wodzie. Nic się nie stało. Obejrzał się na wilczycę, siedziała i patrzyła na niego spokojnie. Malcon wstał.