— Och, jak szybko papa się przebudził. To bardzo dobrze. Mogę pójść do Reginy Weiss?
Isidor Friedlander wylęknionym wzrokiem spojrzał na córkę: — Proszę cię, nie chodź… Nie zostawiaj mnie samego…
Lea myślała o chorym ojcu, o Reginie Weiss, z którą miała iść do kina «Deli» na nowy film z Clarkiem Gable’em, o wszystkich mężczyznach, którzy rozbierali ją wzrokiem, o beznadziejnie zakochanym w niej doktorze Weinsbergu i o piskach świnek morskich w ciemnym, wilgotnym sklepie.
Ktoś walił mocno w drzwi. Friedlander zasłaniając połami chałata plamę na spodniach wyszedł do drugiego pokoju. Drżał i zataczał się.
Lea objęła go ramieniem.
— Niech się papa nie boi, to na pewno dozorca Kempsky.
Isidor Friedlander spojrzał na nią niespokojnie: — Kempsky jest ostatnim chamem, ale nigdy nie wali w drzwi tak mocno.
Miał rację. To nie był dozorca.
Wrocław,
poniedziałek 15 maja 1933 roku. Godzina dziewiąta rano
Eberhard Mock był w poniedziałkowy ranek równie wściekły, jak w sobotni. Przeklinał swoją głupotę i inklinację do zmysłowych Żydówek. Gdyby postępował rutynowo, powinien wezwać kogoś z Prezydium Policji, zabrać Friedlandera do aresztu śledczego na Neue Graupnerstrasse i dokładnie go przesłuchać. Nie postąpił tak jednak.
Uprzejmie zgodził się na prośbę Lei Friedlander o godzinną zwłokę i zamiast działać jak rasowy policjant, przez godzinę przeglądał gazety w gospodzie «Pod Zielonym Polakiem» na Reuschestrasse 64, pił piwo i zajadał specjalność zakładu — wojskowy chleb z pikantnym, siekanym mięsem. Kiedy wrócił po godzinie, zastał wyważone drzwi mieszkania, potworny bałagan i ani śladu lokatorów. Dozorcy nigdzie nie było.
Mock zapalił już dwunastego owego dnia papierosa. Przeczytał jeszcze raz wyniki sekcji zwłok i raport Koblischkego. Nie dowiedział się niczego więcej ponad to, co widział na własne oczy. Nagle przeklął swoje roztargnienie. Przeoczył ważną informację starego wachmistrza kryminalnego: na miejscu zbrodni brakowało bielizny baronówny. Mock podskoczył i wpadł do pokoju wywiadowców. Siedział tam jedynie Smolorz.
— Kurt! — krzyknął. — Proszę sprawdzić alibi wszystkich notowanych fetyszystów.
Zadzwonił telefon: — Dzień dobry — zahuczał tubalny głos Piontka. — Chciałbym się panu zrewanżować i zaprosić pana na obiad do baru Fischera. O drugiej. Mam nowe, ciekawe informacje w sprawie Marietty von der Malten.
— Dobrze — Mock bez słowa kurtuazji odłożył słuchawkę.
Wrocław,
tegoż 15 maja 1933 roku. Godzina druga po południu
U Fischera panował tłok — jak zwykle w porze obiadowej. Klientelę stanowili głównie policjanci i mundurowi naziści, którzy z upodobaniem uczęszczali do ulubionego lokalu ich idola — Heinesa. Piontek siedział rozwalony przy stole w małej salce. Słońce załamujące swoje promienie w akwarium pod oknem muskało świetlnymi refleksami jego gołą czaszkę. Między pulchnymi jak serdelki palcami tkwił dymiący papieros. Obserwował pływającego w akwarium tuńczyka-miniaturkę i wydawał dziwne odgłosy. Ustami wykonywał przy tym identyczne ruchy jak ryba. Bawił się wybornie i co chwilę stukał w szybę akwarium.
Na widok Mocka, który przyszedł pięć minut wcześniej, zmieszał się nieznacznie. Szybko się opanował, wstał i przywitał się wylewnie.
Radca okazywał znacznie mniej radości z tego spotkania. Piontek otworzył srebrną papierośnicę z napisem «Kochanemu Mężowi i Tatusiowi z okazji pięćdziesiątych urodzin — żona i córki». Zagrała pozytywka, zapachniały aromatyczne papierosy w błękitnej bibułce.
Starszy kelner przyjął zamówienie i oddalił się bezgłośnie.
— Nie będę ukrywał panie radco — Piontek przerwał napięte milczenie — że w gestapo wszyscy bylibyśmy szczęśliwi, gdyby zechciał z nami współpracować ktoś taki jak pan. Nikt nie wie tyle, co Eberhard Mock o mniej lub bardziej ważnych osobistościach tego miasta.
— Żadne tajne archiwum nie może równać się z tym, które pan ma w głowie.
— Och, przecenia mnie pan, Hauptsturmfuhrer… — Mock urwał.
Kelner postawił przed nimi talerze z węgorzem oblanym sosem koperkowym i obsypanym podsmażaną cebulką.
— Nie proponuję panu przeniesienia do gestapo — Piontek nie był zrażony obojętnością Mocka. — To, co wiem o panu, pozwala mi sądzić, że nie przyjąłby pan takiej propozycji. (No jasne, a od kogo ten grubas może coś wiedzieć? Forstner, zniszczę cię, ty kundlu). Ale z drugiej strony jest pan człowiekiem rozsądnym. Niech pan spojrzy przytomnie w przyszłość i niech pan zapamięta: przyszłość będzie należeć do mnie i do moich ludzi!
Mock jadł z wielkim apetytem. Owinął wokół widelca ostatni kawałek ryby, zanurzył go w sosie i pochłonął szybko. Przez kilka sekund nie odrywał od warg kufla korzennego świdnickiego piwa. Wytarł usta serwetą i przyglądał się czerwonemu miniaturowemu tuńczykowi.
— Zdaje się, że pan miał mi coś do powiedzenia w sprawie zabójstwa Marietty von der Malten…
Piontek nie tracił nigdy panowania nad sobą. Wyjął z kieszeni marynarki płaskie, blaszane pudełko, otworzył je i podsunął Mockowi, któremu przyszło do głowy dziwne podejrzenie: czy przyjęcie cygara równałoby się akceptowaniu propozycji przeniesienia do gestapo? W nagłym odruchu cofnął wyciągniętą już dłoń. Piontkowi ręka lekko zadrżała.
— No, niechże pan zapali, panie radco, są naprawdę dobre. Jednomarkowe.
Mock zaciągnął się tak mocno, że zakłuło go w płucach.
— Nie chce pan rozmawiać o gestapo. Porozmawiajmy zatem o kripo — Piontek roześmiał się jowialnie. — Czy pan wie, że Muhlhaus zdecydował się pójść wcześniej na emeryturę? Najdalej za miesiąc. Taką decyzję podjął dzisiaj. Powiedział o tym Obergruppenfuhrerowi Heinesowi, który wyraził zgodę. Czyli pod koniec czerwca będzie wakat na stanowisku szefa Wydziału Kryminalnego.
— Słyszałem, że Heines ma jakiegoś berlińskiego kandydata podsuniętego mu przez Nebego. Artur Nebe to znakomity policjant, ale co on wie o Wrocławiu… Ja osobiście sądzę, że lepszym kandydatem jest ktoś znający warunki wrocławskie… Na przykład pan.
— Pańska opinia to z pewnością najlepsza rekomendacja dla pruskiego ministra spraw wewnętrznych Góringa i szefa pruskiej policji Nebego — Mock starał się za wszelką cenę ukryć pod gryzącą ironią rozmarzenie, w jakie wprawiły go słowa gestapowca.
— Panie radco — Piontek otoczył się dymem cygara. — Ci dwaj wymienieni panowie nie mają tak wiele czasu, żeby go trwonić na prowincjonalne przepychanki kadrowe. Mogą po prostu zatwierdzić propozycję personalną nadprezydenta Śląska Brucknera. A Bruckner zaproponuje tego, kogo poprze Heines. Natomiast Heines we wszystkich sprawach personalnych kontaktuje się z moim szefem. Jasno się wysłowiłem?
Mock miał duże doświadczenie w rozmowach z takimi ludźmi jak Piontek. Nerwowo rozpiął kołnierzyk koszuli i otarł czoło kraciastą chustką: — Jakoś gorąco mi po tym obiedzie, może przespacerujemy się po promenadzie nad fosą…
Piontek spojrzał szybko na akwarium z tuńczykiem. (Czyżby dostrzegł mikrofon?). — Nie mam czasu na spacery — powiedział dobrotliwie. — Poza tym jeszcze nie przekazałem panu informacji w sprawie panny von der Malten.
Mock wstał, włożył płaszcz i kapelusz: — Panie Hauptsturmfuhrer, dziękuję za wyśmienity obiad. Jeśli pan chce poznać moją decyzję, a już ją podjąłem, czekam na zewnątrz.