– Cholera, Dallas, to się robi gorące.
– Rzuć to! W tej chwili! Kryj się. – Eye złapała jedną ręką bezwładne ciało i pociągnęła nieprzytomnego za kasę, przywarła do niego i zakryła głowę rękami.
Powietrzem wstrząsnęła eksplozja. Eye poczuła falę gorąca i Bóg wie co posypało się na nią. Automatyczny czujnik przeciwpożarowy włączył alarm, ostrzegając pracowników i klientów, by spokojnie i pojedynczo opuścili budynek. Z sufitu trysnęły strugi lodowatej wody.
Wdzięczna, że nie czuje większego bólu i wszystkie części ciała ma chyba na miejscu, złożyła podziękowania opatrzności.
Kaszląc w gęstym dymie, wypełzła spoza resztek kasy.
– Peabody! Jezu! – Zachłysnęła się, przetarła szczypiące oczy i czołgała się dalej, stwierdziwszy, że podłoga jest teraz mokra i lepka. Coś gorącego oparzyło ją w rękę, więc zaklęła. – Peabody, gdzie jesteś, do cholery?
– Tutaj. – Słabej odpowiedzi towarzyszył suchy kaszel. – Chyba jestem cała.
Stojąc na czworakach, zobaczyły się wreszcie przez zasłonę z dymu i strumieni wody. Popatrzyły na swoje czarne twarze. Eye wyciągnęła rękę i słabym ruchem klepnęła ją kilka razy po głowie.
– Włosy ci się paliły – wyjaśniła.
– Dzięki. Co z tym dupkiem?
– Ciągle nieprzytomny. – Eye przysiadła na piętach i przeprowadziła szybkie oględziny. Nie zauważyła krwi, co było niemałą ulgą. Miała na sobie ubranie, choć całe było w strzępach. – Wiesz, zdaje mi się, że ten budynek należy do Roarke”a.
– No to pewnie będzie wkurzony. Dym i woda to najgorsze świństwo.
– Wiem. Co za pieprzony dzień. Niech się tym zajmą gliny od kredytów. Dzisiaj wieczorem urządzam przyjęcie.
– Tak. – Peabody skrzywiła się, wciągając poszarpany rękaw munduru. – Nie mogę się już doczekać. – Nagle zachwiała się i popatrzyła na nią spod zmrużonych powiek. – Dallas, ile miałaś par oczu, kiedy tu wchodziłaś?
– Jedną. Zdaje się.
– Cholera. Teraz masz dwie. Chyba jedna z nas ma kłopot. – Po tych słowach padła Eye w ramiona.
Nie było chwili do stracenia. Wyciągnęła Peabody ze zgliszczy i przekazała ją ekipie medycznej, złożyła meldunek oficerowi dowodzącemu oddziałem ochrony, a potem przekazała te same informacje saperom. Między jednym a drugim meldunkiem popędziła medyków, by zajęli się Peabody, powstrzymując ich próby zbadania jej skanerem urazowym.
Roarke przebrał się już na wieczór, kiedy wpadła do domu.
Przerwał rozmowę z Tokio, którą prowadził przez ręczny videokom, i odwrócił się od kwiaciarzy układających w holu bukiety z białych i różowych malw.
– Co ci się stało?
– Nie pytaj. – Minęła go w biegu i pomknęła na górę.
Gdy wszedł za nią do sypialni i zamknął drzwi, pozbyła się już tego, co zostało z jej koszuli.
– Jednak zapytam.
– Jednak okazało się, że bomba nie była niewypałem. – Nie chcąc usiąść i zabrudzić mebli czymś, co oblepiało jej spodnie, zaczęła skakać na jednej nodze, próbując zsunąć but.
Roarke nabrał głęboko powietrza.
– Bomba?
– No, taki ładunek domowej roboty. Aż trudno uwierzyć. – Udało się jej uwolnić od drugiego buta i zaczęła ściągać poszarpane, brudne spodnie. – Jeden gość napadł na centrum kredytowe dwie przecznice od centrali policji. Idiota. – Rzuciła strzępy ubrania na podłogę, odwróciła się i chciała pobiec pod prysznic, ale w tym momencie Roarke złapał ją za ramię.
– Rany boskie. – Obrócił ją, żeby lepiej widzieć purpurowy siniec na jej biodrze. Był większy od jego dłoni. Prawe kolano spuchło jak balon; poza tym rozliczne siniaki okrywały jej ręce i ramiona. – Eye, wyglądasz potwornie.
– Powinieneś zobaczyć tamtego. Przynajmniej dzięki państwu będzie miał przez kilka łat dach nad głową i trzy posiłki dziennie. Muszę się doprowadzić do porządku.
Nie puścił jej, tylko spojrzał jej w oczy.
– Przypuszczam, że nie pozwoliłaś, by obejrzała cię ekipa medyczna
– Te rzeźniki? Uśmiechnęła się. – Nic mi nie jest, jestem tylko trochę poobijana. Jutro się tym zajmę.
– Będziesz miała szczęście, jeżeli jutro zdołasz się poruszać. Chodź.
– Roarke… – Skrzywiła się i utykając poszła za nim do łazienki.
– Siadaj. I bądź cicho.
– Nie ma na to czasu. – Usiadła, odwracając wzrok. – To może potrwać kilka godzin, zanim uda mi się pozbyć tego smrodu i sadzy. Chryste, ależ te domowe bomby śmierdzą. – Powąchała ramię i wykrzywiła się. – Siarka. – Spojrzała na niego podejrzliwie. – Co to jest?
Zbliżył się do niej z grubym opatrunkiem nasączonym czymś różowym.
– To najlepsze, co możemy w tej chwili zrobić. Przestań się kręcić. – Położył opatrunek na jej kolanie, przytrzymując go ręką, głuchy na jej protesty.
– To śmierdzi. Jezu. – Wolną ręką Roarke chwycił ją za brodę i uważnie popatrzył w jej czarną twarz. – Powtarzam się, ale mówię ci, że wyglądasz potwornie. Przytrzymaj to. – Lekko ścisnął jej podbródek. – Mówię poważnie.
– Dobrze już, dobrze. – Rozdrażniona przytrzymała opatrunek ręką, a Roarke podszedł do szafki. Szczypanie powoli ustawało. Nie chciała przyznać, że rwący ból w kolanie rzeczywiście stał się mniej dokuczliwy. – Co jest w tym opatrunku?
– Różne takie. To powinno zmniejszyć opuchliznę i znieczulić to miejsce na kilka godzin. – Wrócił ze szklanką jakiegoś płynu.
– Wypij to.
– Nic z tego. Żadnych leków.
Bardzo spokojnie położył jej dloń na ramieniu.
– Eye, jeżeli nie boli cię w tej chwili, to tylko wpływ adrenaliny. Ale zacznie i to jak diabli. Wiem, jak to jest, kiedy człowiek jest cały posiniaczony. Wypij.
– Nic mi nie będzie. Nie chcę… – Straciła dech, ponieważ ścisnął jej nos i wlał jej zawartość szklanki prosto do gardła.
– Gnojek – wykrztusiła, okładając go pięścią.
– Grzeczna dziewczynka. A teraz marsz pod prysznic. – Ustawił jej kojąco letnią temperaturę wody.
– Pożałujesz tego. Nie wiem jeszcze jak i kiedy, ale się zemszczę. – Utykając, weszła do kabiny, wciąż mrucząc pod nosem. – Sukinsyn. Będzie mi lał jakieś świństwa do gardła. Traktuje mnie jak ostatniego głupka. – Bezwiednie jęknęła z ulgą, czując na potłuczonym ciele strumień ciepłej wody.
Obserwował ją z uśmiechem, gdy oparła się o szklaną ścianę, nadstawiając twarz pod płynące strugi wody.
– Powinnaś włożyć coś luźnego i długiego. Może przymierzysz tę niebieską suknię do kostek od Leonarda?
– Idź cło diabła. Sama potrafię się ubrać. Może przestaniesz się na mnie gapić i pójdziesz popędzić swoich służących, co?
– Kochanie, to są teraz nasi służący
Zdusiła chichot i stuknęła dłonią w panel sterowania prysznica, uruchamiając schowany tam aparat.
– Centrum Zdrowia Brightmore – powiedziała do mikrofonu.
– Z recepcją na piątym piętrze. – Czekając na połączenie, jedną ręką rozprowadziła na włosach szampon. – Mówi porucznik Eye Dallas. Jest u was moja asystentka, posterunkowa Delia Peabody. Podajcie mi jej stan. – Przez pięć sekund słuchała standardowego komunikatu, po czym przerwała pielęgniarce. – To się dowiedzcie i to już. Chcę szczegółowo znać jej stan zdrowia i wierzcie mi, lepiej dla was będzie, jeśli nie zgłoszę się po to sama.
Tak minęła godzina; musiała przyznać, że była to względnie bezbolesna godzina. Czymkolwiek Roarke ją napoił, nie czuła się jak zwykle po lekach senna i bezradna, czego tak nie znosiła. Wręcz przeciwnie – była rześka, tylko lekko kręciło się jej w głowie.
Musiała też przyznać, przynajmniej przed sobą, że miał rację co do tej sukienki. Lekki materiał przyjemnie otulił jej skórę, a wszystkie siniaki zniknęły pod wysokim kołnierzem, zwężanymi rękawami i długim, sięgającym kostek dołem. Do sukni dodała brylant, który od niego dostała, jako symbol przeprosin za to, że na niego nawrzeszczała – choć prawdę mówiąc sam sobie na to zasłużył.
Z mniejszym zniecierpliwieniem niż zwykle zajęła się swoją twarzą i włosami. Oglądając się potem w trzyczęściowym lustrze stwierdziła, że rezultaty są wcale niezłe. Uważała, że udało jej się osiągnąć wygląd, który można nazwać eleganckim.