Выбрать главу

Trzeci oficer powiedział dość słabym głosem:

— Hura dla kapitana Rileya.

Rozległ się okrzyk, najpierw nierówny, lecz przy trzeciej powtórce już czysty i mocny. Riley był bardzo kompetentnym oficerem, lubianym przez załogę, choć sytuacja była niezwykła.

Kiedy wiwaty ustały, głos zabrał Riley, który wreszcie zdołał przemóc zakłopotanie.

— I hura dla… dla Temeraire’a, chłopaki.

Teraz okrzyk zabrzmiał głośno, lecz nie do końca radośnie. Laurence uścisnął dłoń Rileyowi, by zakończyć sprawę.

Temeraire już wcześniej skończył jeść i wspiął się na szafkę przy relingu, gdzie siedział, składając i rozkładając skrzydła na słońcu. Kiedy usłyszał swoje imię, rozejrzał się z ciekawością. Laurence podszedł do niego, by pozwolić Rileyowi spokojnie przejąć dowództwo i przywrócić porządek na okręcie.

— Dlaczego oni tak hałasują? — zapytał Temeraire i nie czekając na odpowiedź, potrząsnął łańcuchem. — Zdejmiesz mi to? Teraz chciałbym polatać.

Laurence zawahał się, bo w opisie ceremonii zaprzęgania smoka wspominano jedynie o nakłonieniu go do przyjęcia uprzęży i do mówienia. Po prostu założył, że smok dobrowolnie pozostanie na miejscu.

— Wolałbym odłożyć to na później, jeśli nie masz nic przeciwko temu — rzekł, by zyskać na czasie. — Bo widzisz, jesteśmy dość daleko od lądu i gdybyś się zbytnio oddalił, mógłbyś się zgubić.

— Aha — odparł Temeraire i wyciągnął długą szyję ponad relingiem; Reliant płynął z prędkością jakichś ośmiu węzłów przy dobrym zachodnim wietrze, rozbryzgując na boki spienioną wodę. — Gdzie jesteśmy?

— Na morzu. — Laurence przysiadł na szafce obok smoka. — Na Atlantyku, jakieś dwa tygodnie od lądu. Masterson — zawołał do jednego z marynarzy, którzy kręcili się w pobliżu, nie potrafiąc ukryć zainteresowania smokiem. — Bądź tak dobry i przynieś kubeł z wodą i trochę szmat.

Zaopatrzony we wszystko, czego potrzebował, Laurence zabrał się do usuwania śladów posiłku ze lśniącej, czarnej skóry smoka. Temeraire, wyraźnie zadowolony, pozwolił się wytrzeć, a potem potarł łbem o dłoń Laurence’a, by wyrazić swą wdzięczność. Laurence uśmiechnął się mimowolnie i pogładził ciepłe, czarne ciało smoka. Ten ułożył się wygodnie, złożył głowę na kolanach Laurence’a i zasnął.

— Sir — powiedział Riley, podchodząc po cichu. — Zostawię panu kabinę, bo inaczej nie miałoby to sensu, przy jego obecności. Czy mam przysłać ludzi, żeby pomogli panu znieść go na dół?

— Dziękuję ci, Tom, ale nie trzeba. Póki co, jest mi tu wygodnie. Myślę, że nie należy go ruszać, jeśli nie jest to niezbędne — odparł Laurence i zaraz pomyślał, że być może stawia Rileya w kłopotliwej sytuacji, każąc mu patrzeć, jak jego były kapitan siedzi na pokładzie. Mimo wszystko nie chciał niepokoić śpiącego smoka i dodał tylko: — Ale byłbym ci wdzięczny, gdybyś przyniósł mi coś do czytania, może jedną z książek pana Pollitta. — Uznał, że dobrze będzie się czymś zająć, zamiast tylko odgrywać rolę obserwatora.

Temeraire obudził się, gdy słońce zaczęło się już zsuwać za horyzont. Laurence kiwał się nad książką, w której opisywano zwyczaje smoków w taki sposób, że wydawały się równie interesujące jak ślamazarne krowy. Temeraire trącił go w policzek zaokrąglonym nosem, by go obudzić, i oświadczył:

— Znowu jestem głodny.

Laurence oszacował zapasy żywności przed wykluciem się smoka, teraz zaś uznał, że będzie musiał uczynić to ponownie, obserwując, jak Temeraire pożera resztkę kozy i dwa naprędce zarżnięte kurczęta, z kośćmi włącznie. Jak dotąd smok spałaszował podczas dwóch posiłków ilość mięsa odpowiadającą wadze jego ciała; wydawał się już nieco większy i wciąż tęsknie rozglądał się za czymś jeszcze do przekąszenia.

Laurence odbył cichą i nieco nerwową naradę z Rileyem i kucharzem. Stwierdzili, że w razie potrzeby przywołają Amitie i skorzystają z jego zapasów, ponieważ zostało tam więcej żywności, niż potrzebowała załoga, tak uszczuplona serią nieszczęśliwych wydarzeń. Oczywiście była to głównie solona wieprzowina i wołowina, a Reliant miał się pod tym względem tylko odrobinę lepiej. W takim tempie Temeraire zje ich żywy inwentarz w ciągu tygodnia, a Laurence nie miał pojęcia, czy smokowi będzie smakowało wędzone mięso albo czy nie zaszkodzi mu sól.

— A może by spróbował ryby? — zasugerował kucharz. — Mam świeżutkiego, niedużego tuńczyka, złowionego dziś rano, sir. Chciałem go dać panu na kolację. Ach, to znaczy… — Zamilkł zmieszany, spoglądając to na byłego, to na nowego kapitana.

— Oczywiście, że warto spróbować, jeśli uzna pan to za stosowne, sir — rzeki Riley do Laurence’a, ignorując zmieszanie kucharza.

— Dziękuję, kapitanie — odparł Laurence. — Możemy mu podsunąć rybę. Chyba nam powie, jeśli nie przypadnie mu do gustu.

Temeraire spojrzał na rybę z powątpiewaniem i odgryzł kawałek, a potem w mgnieniu oka połknął całego dwunastofuntowego tuńczyka. Kiedy skończył, oblizał się i powiedział:

— Bardzo chrupki, ale dosyć mi smakuje. — W następnej chwili zaskoczył ich i samego siebie głośnym beknięciem.

— No cóż — rzekł Laurence, sięgając ponownie po szmaty — to brzmi zachęcająco. Kapitanie, gdyby odkomenderował pan kilku marynarzy do połowów, nasz wół pożyłby może jeszcze kilka dni.

Potem zabrał Temeraire’a do kajuty. Drabina okazała się poważną przeszkodą, ostatecznie więc spuścili smoka na dół, posługując się blokami umocowanymi do uprzęży. Temeraire zbadał dokładnie biurko i krzesło, po czym wystawił głowę za okno, by spojrzeć na ślad torowy. Wskoczył z łatwością na hamak o podwójnej szerokości, wymoszczony poduszką z pokładu i podwieszony obok koi Laurence’a, i niemal natychmiast zasnął.

Uwolniony od obowiązku, nareszcie poza zasięgiem wzroku załogi, Laurence opadł ciężko na krzesło i popatrzył na śpiącego smoka, zesłanego mu przez los.

Między nim a majątkiem ojca znajdowało się dwóch braci i trzech bratanków, a jego własny kapitał został zainwestowany w państwowe papiery wartościowe, co nie wymagało większego zaangażowania z jego strony; w tym względzie przynajmniej nie przewidywał trudności. Nieraz wypadł za burtę podczas bitwy, potrafił stać na topach przy silnym wietrze, nie odczuwając ani trochę mdłości, więc teraz nie obawiał się, że źle zniesie lot na grzbiecie smoka.

Chodziło o coś innego — był dżentelmenem i synem dżentelmena. Wprawdzie poszedł na morze w wieku dwunastu lat, lecz przez większość służby miał szczęście pływać na pokładach bardzo dobrych lub dobrych okrętów liniowych, dowodzonych przez zamożnych kapitanów, którzy dobrze jadali i często podejmowali swoich oficerów. Bardzo lubił życie towarzyskie; jego ulubionymi rozrywkami były rozmowy, tańce i partyjki wista. Tak więc gdy teraz pomyślał, że może już nigdy nie pójdzie do opery, odczuł pragnienie przechylenia hamaka i wyrzucenia jego zawartości za okno.

Starał się nie myśleć o tym, co powie ojciec, potępiając swojego głupiego syna; nie chciał też wyobrażać sobie, co pomyśli Edith, kiedy się dowie o wszystkim. Nie mógł nawet jej powiadomić o tym w liście. Chociaż był w jakimś stopniu zaangażowany uczuciowo, to nigdy nie doszło do oficjalnych zaręczyn, pierwotnie z powodu braku funduszy, ostatnio głównie przez jego długą nieobecność w Anglii.

Dzięki pryzowemu uporał się z pierwszym problemem, a gdyby miał okazję pozostać trochę na lądzie podczas ostatnich czterech lat, pewnie by się oświadczył. Wcześniej rozważał nawet złożenie prośby o krótki urlop po zakończeniu tego rejsu; nie było łatwo zejść na ląd dobrowolnie, gdyż nie miało się pewności, czy potem dostanie się inny okręt, ale przecież nie stanowił znowu aż tak atrakcyjnej partii, żeby Edith odrzucała dla niego innych kandydatów, jedynie na podstawie na wpół żartobliwej umowy zawartej między trzynastoletnim chłopcem i dziewięcioletnią dziewczynką.