Że odszukanie wielkiego miasta, gdyby takie jakimś cudem mogło istnieć w tej bezkresnej przestrzeni, równałoby się trafieniu miliona w toto — lotka. Co dopiero małego statku… i jeszcze mniejszego człowieczka w skafandrze…
Szukaj igły w stogu siana — przebiegło chłopcu przez myśl.
— Proszę objaśnić pojęcie „siano” — zażądał w tej samej chwili komputer. — I podać dokładne parametry igły…
— Cicho bądź — burknął nieuprzejmie Jarek.
— Nie zrozumiałem?…
— Od — czep — się… — pomyślał chłopiec.
Tym razem odpowiedź nie przyszła od razu. Widać komputer potrzebował kilku chwil na zastanowienie.
— Nie mogę — oświadczył wreszcie, jakby z odrobiną żalu w głosie. — Jestem integralną częścią statku.
Czy mam… — zrobił pauzę, jakby się zawahał — odłączyć którąś z przystawek?… — zaproponował wreszcie usłużnie.
Jarkowi dreszcz przebiegł po krzyżach.
— Ani się waż! — krzyknął. — Niczego — nie — wy—łą—czaj — pomyślał z wysiłkiem. — Po — daj — czas zażądał, żeby siebie samego i tę czytającą w jego myślach maszynę zająć wreszcie czymś sensownym.
— Trzynaście minut czterdzieści dwie sekundy od startu… czterdzieści trzy sekundy… czterdzieści cztery…
— Do — syć! — zgromił go w duchu Jarek. Głośnik zdążył powiedzieć „czte…” i umilkł.
— Uważaj — chłopiec ponownie zacisnął powieki, żeby nic mu nie przeszkadzało myśleć. — Kiedy będzie dwadzieścia minut, zaczniesz podawać mi dokładny czas, co trzydzieści sekund. Zrozumiałeś?
— Polecenie przyjęło — padło natychmiast.
Wtedy pozostaną już tylko cztery minuty lotu. Cztery minuty. Niby śmiechu warte. W ogóle te dwadzieścia cztery minuty drogi przy tej przestrzeni… aż śmieszne. Tylko że każda z tych minut ma teraz, tutaj całkiem inny ciężar, niż kiedykolwiek. I jeśli się pomyśli, że każda oznacza setki tysięcy kilometrów…
Coraz dalej od domu — pomyślał Jarek, mimo woli rozrzewniając się nad sobą. Coraz dalej… jeśli w ogóle słowo „daleko” cokolwiek tu mówi…
— Proszę określić położenie domu — poprosiły głośniki. — Czy chodzi o Wegę? W takim razie musiałbym zmienić kurs… nie oddalamy się w tej chwili…
Wegę! — błysnęło Jarkowi. Sola mówiła, że ich „Centralę” widać z ziemi w gwiazdozbiorze Lutni.
A Wega jest przecież najjaśniejszą gwiazdą w tej właśnie konstelacji. W ogóle jedną z najjaśniejszych gwiazd nieba północnego. Czyżby komputer się wygadał?…
— …Tak. Wygadałem się… — przyznały potulnie głośniczki. — Informacja blokowana. Przekażę to Centrali…
— A przekaż sobie! — zawołał Jarek z mimowolnym tryumfem. — Więc jesteście z Wegi! I aż tu musiałem przylecieć, żeby z was to wydusić!..
— Proszę określić parametry domu — powtórzył zimno komputer.
— Nie trzeba — krzyknął prawie chłopiec. — Nie — trze — ba — wyrecytował w myśli, przywołując całą przytomność umysłu, aby przepłoszyć cisnące mu się pod czaszkę obrazy. Wega…
Mówili o niej z ojcem. Jest w tej jasnej gwieździe coś szczególnie ciekawego, o czym Jarek powinien wiedzieć… zaraz… nie, nie pamięta. A może… tak, chyba tak. To jest gwiazda podwójna. To znaczy, że naprawdę widać z Ziemi nie jedną, ale dwie gwiazdy, tylko zawieszone bardzo blisko siebie. A poza tym… no cóż, poza tym muszą tam być planety. Obcy nie wyglądają na to, że mieszkają w słonecznym ogniu.
Gwiazda to jeszcze nie wszystko… trzeba by wiedzieć, ile tam jest tych planet?… Przecież nasze słońce ma ich niezbyt wiele, raptem coś dziesięć… a ludzie nie wyściubili dotąd nosa poza Marsa i Wenus. Spytać komputer? Nie ma” po co. Nie powie. Nie powiedziałby i o Wedze, gdyby Jarek przypadkiem nie pomyślał o domu… oto jak nawet komputer może palnąć gafę…
— Nie powiem — potwierdziły głośniki.
Jarek zacisnął zęby. — Nie myśleć — powiedział na głos. — Nie myśleć — powtórzył. Co, u licha. Ludzie zwykle mają kłopoty, kiedy przychodzi im poruszyć głową, a tu okazuje się, że jeszcze trudniej jest nie myśleć właśnie… a w każdym razie nie myśleć nic, ale to nic takiego, czego nie chciałoby się powiedzieć…
— Dwadzieścia minut — głos komputera zabrzmiał pół tonu wyżej. Jarek bezwiednie wyprężył się w fotelu. Teraz sygnalizacja świetlna — przypomniał sobie.
— Dwadzieścia minut trzydzieści sekund…
— Co z tą sygnalizacją?… — zirytował się.
— Nie zrozumiałem… dwadzieścia jeden minut…
— Zacz — nij — syg — na — li — zo — wać — wysylabizował w myśli chłopiec. Uf…
— Uruchamiam sygnalizację laserową — powtórzył natychmiast komputer. — Dwadzieścia jeden minut trzydzieści sekund…
Jeszcze nie skończył, kiedy przestrzeń przed panoramiczną szybą kabiny przeszyły najcieńsze, jakie tylko można sobie wyobrazić, szpady światła. Takie nitki, płonące ostrym, białym ogniem i biegnące ku kresom widzialności, w czerń kosmosu… Błysnęły i natychmiast zaczęły zmieniać położenie, najpierw powoli, potem coraz szybciej. W końcu statek, wiozący chłopca, przemienił się w gigantyczny ruchomy reflektor, wirujący z niesłychaną szybkością. Powstał nieobjęty wzrokiem ani myślą świetlny młyniec, w którego centrum siedział oszołomiony przybysz z Ziemi, wytężając do bólu oczy, aby nie przegapić tego ułamka sekundy, kiedy jedna z pędzących w nieskończoność płomienistych nitek dotknie zawieszonego w próżni kosmonauty…
— Dwadzieścia dwie minuty…
Jeszcze czas — pomyślał Jarek. Jeszcze mnóstwo czasu. Za wcześnie zacząłem…
Całe świetlne widowisko wokół niego raptownie zgasło. W pierwszej chwili nie połapał się, co właściwie zaszło.
— Co się stało?! — krzyknął.
— Nie rozumiem — zabrzmiała spokojna odpowiedź. — Wyłączyłem sygnalizację zgodnie z poleceniem…
Pomyślałem „za wcześnie” — z rozpaczą zdał sobie sprawę Jarek.
— Włącz — na — tych — miast—świa — tło!!! — znowu musiał zamknąć oczy, żeby to pomyśleć.
Promienisty młyniec wokół statku natychmiast podjął swój przerwany taniec.
— Dwadzieścia dwie minuty trzydzieści sekund…
A jeśli się pomylili? Jeśli obcy wraz ze swoim statkiem przemknął już obok nich i teraz płonie nie mniej jasno niż te laserowe igły, tam w dole, czy raczej w tyle, bo przecież odległość od Ganimeda dawno już przestała być tym, co można nazwać wysokością?…
— Dwadzieścia trzy minuty…
Jeszcze minuta. Minuta to tylko sześćdziesiąt sekund. W tej chwili już mniej. I jeszcze mniej…
— Dwadzieścia trzy minuty trzydzieści sekund…
Jarek z całej siły zacisnął pięści. Gdyby mógł, zacisnąłby tak samo zęby na swojej własnej dłoni. Żeby nie wyrwać się z czymś teraz. Cholerna sprawa. Miał ryzykować życiem… chodziło o możliwość zderzenia, o wchłonięcie śmiertelnej dawki promieniowania, o ewentualność, że automaty odmówią posłuszeństwa… Tymczasem jedyne, z czym naprawdę ma kłopot, to jego własny mózg… niemożliwe, żeby jeszcze nie upłynęło tych trzydzieści sekund… w dodatku musi patrzeć… teraz musi tylko patrzeć…
— Dwadzieścia cztery minuty…
Już.
— S — t–o — p–!!! — wykrzyczał w myśli.
— Zrozumiałem. Stopuję… — odpowiedziały słuchawki i Jarkowi wydało się, że z serca spadł mu ogromny, ciężki kamień.