— Dziękuję… — powiedziały poważnym tonem głośniczki.
Jarek zmarszczył brwi i próbował dojść, o co komputerowi chodzi. Czyżby sam od siebie poczuł potrzebę wyrażenia wdzięczności człowiekowi, który tu, na rubieży własnego systemu słonecznego, uratował życie przybyszowi z gwiazd… przedstawicielowi rasy, która zbudowała między innymi i jego, czyli komputer numer zero jeden zero… i tak dalej?
I raptem, po raz nie wiadomo który w ciągu tych dwóch dni, spłynęło na niego nagłe jak błyskawica olśnienie. Dziękuje? Aha, dziękuje… A co niby miał powiedzieć?… Oczywiście, że nie mógł się do niego odezwać swoim własnym głosem… i własnym językiem. Dużo Jarek by z tego wiedział.
„Dziękuję…”. Dobrze.
Chłopiec poprawił się w fotelu, zacisnął dłonie na oparciach i pomyślał tak, jakby mówił nienaturalnie spokojnym głosem:
— A teraz ruszaj z powrotem do bazy. Pamiętasz kurs?…
— Kurs bezpośredni do bazy — odpowiedziały głośniczki, tym razem jednak, po raz pierwszy, po krótkiej, ledwie uchwytnej przerwie. Ale Jarek zrozumiał i to. Nie był już sam na pokładzie. A tą drugą osobą tym razem nie był nawet wyczarowany z jego własnej pamięci, bezcielesny obraz dziewczyny. Nie. Zjawiła się żywa, obca istota, z krwi i kości. Żywy kosmonauta, przedstawiciel nieznanej ludziom cywilizacji. Przybysz z gwiazd…
— Więc leć tym kursem — pomyślał leniwie, znowu zamykając oczy.
— Zrozumiałem — powtórzył komputer. — Kurs bezpośredni do bazy…
— O rany…
Po raz trzeci, a może czwarty tej nocy, zadudnił tuż przy ognisku przejęty, gruby głos, tak gruby, że mógł należeć tylko do małego Pawełka. I tak rzeczywiście było. Ale tym razem brat nieszczęsnego Piotrka, ofiary własnego obżarstwa, nie poprzestał na tym jednym dowodzie swojej obecności.
— O ra… — zaczął powtarzać soczystym basem, który jednakże w tej właśnie chwili wywinął straszliwego kozła, przeskakując wszystkie naraz klawisze pianina, aż do ostatniego dźwięku, cienkiego jak szkło i niemożliwego do powtórzenia dla przeciętnego śmiertelnika, obdarzonego normalnym gardłem i normalnymi uszami.
— …niii… — dokończył dumnie Pawełek, spoglądając rozszerzonymi z wrażenia oczami na wysoką, ciemną postać, która nie wiadomo kiedy pojawiła się przy ognisku Węży.
Głowy zasłuchanych wodniaków zafalowały i jak na komendę zwróciły się w jedną stronę. Chwilę trwało pełne napięcia milczenie.
— Prosimy — zabrzmiał nagle w tej ciszy podejrzanie uprzejmy głos Olika. — Jednak pan przyszedł… czekaliśmy na pana — wyznał drużynowy. W jego tonie nie było jednak żalu, a tym mniej wyrzutu.
Ciemna postać podeszła krok bliżej i ukazała swoje zaróżowione od ognia oblicze. Paweł, jak się teraz okazało, nie bez powodu powtórzył aż dwa razy swoje „o rany”…, zakończone rozpaczliwym piskiem. Tajemniczy przybysz okazał się bowiem ni mniej, ni więcej, tylko jego tatą we własnej, nieobecnej jakoby, osobie.
— Jeden objadł drzewka ze wszystkich ziołopuchów — poskarżył się nadleśniczy, patrząc strasznym wzrokiem na swą pociechę — a drugi poszedł, żeby wam to powiedzieć, i przepadł na całą noc. Dobrane towarzystwo… wiecie, która godzina? — zawołał półgłosem. — Teraz cały obóz czeka spanie przez okrągłą dobę… a mieliście pretensje do niego! — zwrócił twarz w stronę Jarka.
Popatrzył chwilę, po czym nasrożył się jeszcze bardziej i rzucił:
— No, mów dalej! Na co czekasz?… Aż zacznie świtać? To już niedługo…
Zarysy głów w furażerkach zafalowały ponownie.
— O rany… — westchnął po raz szósty Pawełek, tym razem ni basem ani dyszkantem, tylko po prostu z serdeczną ulgą.
— Niech pan siada, proszę… — Olik oderwał ramię od pięknej drużynowej, wskazując nadleśniczemu miejsce pomiędzy nią a ogniskiem.
— Dziękuję — burknął zmaltretowany ojciec. Zmaltretowany do tego stopnia, że pozwolił nawet, aby uczucia ojcowskie chwilowo ustąpiły w nim miejsca zupełnie innym. Nazywając rzecz po imieniu, zwykłej, ludzkiej ciekawości. Trzeba przyznać, że wystawił w ten sposób najlepsze świadectwo krasomówczym talentom Jarka. No cóż, nasz bohater nie darmo był pierwszym polonistą w klasie. A poza tym czy rzeczywiście chodziło tylko o to, jak on opowiada?…
Sam Jarek jednak nawet nie zarejestrował w pamięci swojego nowego, niewątpliwego sukcesu. Chyba w ogóle nie słyszał, co właściwie powiedział nadleśniczy. Myślał o czymś zupełnie innym.
Zaczął tę opowieść w przekonaniu, że nadeszła jego kolej. Postanowili zmusić go do opowiedzenia swojego snu? Proszę bardzo. Będzie opowieść. Tylko zamiast poznać sen, poznają prawdę. Tę prawdę, którą w innych okolicznościach Jarek musiałby zachować dla siebie, nie chcąc wyruszyć do szpitala pod czułą opieką krzepkich sanitariuszy.
Tymczasem w miarę jak snuł swoją opowieść i jak jego własne słowa wskrzeszały przed nim obrazy i zdarzenia z niedawnej przeszłości, chłopiec czuł, że ogarnia go coraz większy smutek. Żal, że to właśnie tylko „sen” może im opowiedzieć. Że z nikim, nigdy… oczywiście poza ojcem, nie usiądzie, nie przemyśli wspólnie tamtych godzin, tak niezwykłych, że nawet gdyby się tylko śniły, byłaby to noc jedyna w życiu i niezapomniana. Wyobraził sobie, że wspólnie z Wężami sporządza z ziemi i kamieni wielką plastyczną mapę okolic bazy na Ganimedzie, że rysuje im to, co zapamiętał z jej wyposażenia… że prowadzi ich na tę polankę z trzema bunkrami i pokazuje miejsce, z którego odleciał ku rubieżom układu słonecznego. A potem można by pomyśleć o ekspedycji… przecież Jarek wiedział, a przynajmniej miał prawo sądzić, że wie, gdzie teraz na Ziemi najłatwiej będzie spotkać obcych z nieba północnego…
Nic z tego. Sen pozostanie snem. Jutro, kiedy wszyscy się wyśpią, Węże przypomną sobie, że Jarek wprawdzie dobrze opowiadał, co mu się śniło, ale że jednak ten sen nawiedził go w czasie, kiedy oni wyłazili ze skóry, żeby go znaleźć…
Westchnął. W tym momencie pożałował, że w ogóle dał się wciągnąć w to opowiadanie. Lepiej było pozwolić im się wykrzyczeć… żeby już spokojnie, sami z siebie mogli zająć się czymś innym. Lub kimś innym…
Nie, to stanowczo nie był tryumf. Głupia sprawa…
— No… mów, druhu… — zabrzmiał od ogniska pełen szacunku, ale wyraźnie zniecierpliwiony głos Pawełka. Jarek drgnął. Rozejrzał się niezbyt przytomnie wokół siebie, po czym niespodziewanie dla niego samego, twarz wykrzywiła mu się w bladym uśmiechu.
Chcą słuchać. Tak czy owak, chcą słuchać. Ten wieczór należy do niego i tego nikt mu już nie odbierze.
Ostatecznie… niech będzie. Przecież naprawdę liczy się nie to, co o nim powiedzą, ale to, czego rzeczywiście dokonał, co widział, co czuł tam, daleko, w czarnogranatowej przestrzeni obcego świata. I wtedy gdy na pokładzie pilotowanego przez niego kosmolotu… tak, tak, jak to inaczej nazwać… — pojawił się przybysz z gwiazd, którego przed śmiercią w próżni wszechświata uratował on, Jarek Koliński, chłopiec z Ziemi…
— Co się stało? — nadleśniczy niedwuznacznie podzielał niecierpliwość trawiącą jego młodszego syna Czyżby to było u nich rodzinne?… — Czemu nie mówisz?… — spytał z naganą w głosie.
I to ten — przemknęło Jarkowi przez myśl — który miał być dzisiaj atrakcją ogniska, jako gawędziarz właśnie,, no, no… Ale i ta, jedna jeszcze oznaka jego tryumfu nie sprawiła mu przyjemności. Cóż to wszystko znaczy wobec tego, co było tam?… Co było naprawdę?
Westchnął ponownie. W każdym razie nie ma co dłużej zwlekać…