Выбрать главу

Jarek pomyślał chwilę. Ale niezbyt długo. Właściwie dlaczego nie miałby mu powiedzieć. I tak przylatują na Ziemię. Chyba można im wierzyć, że nie zamyślają niczego złego. Co więcej, gdyby miało się okazać, że… nie, ta myśl jest tak dziwaczna, że lepiej jej nie kończyć. Powie jednak.

— Wie pan, ja znam bardzo podobne budowle — wyrzekł, zdziwiony, skąd wzięło się aż tyle powagi w jego głosie. — Widziałem — ciągnął — taką książkę… pokazywał mi ją ojciec. Przeczytałem nawet kilkanaście stron… To było bardzo niedawno, dlatego pamiętam jej tytuł. Nazywała się „Zaginione cywilizacje” i tam właśnie… wie pan… tam są zdjęcia takich budowli, kubek w kubek podobnych do tej waszej… świątyni. U nas też wznoszono je dawno… nie wiem dokładnie, ale także kilka tysięcy lat temu i tylko niektóre z nich stoją do dziś dnia. To znaczy odkopano je, bo były przykryte ziemią… ojciec opowiadał mi o ludziach, którzy je znaleźli. Wie pan, gdzie to jest?… — urwał, żeby zyskać na czasie i zastanowić się, jak wytłumaczyć obcemu, gdzie powinien ich szukać, jeśli oczywiście miałby na to ochotę. Najłatwiej byłoby podać szerokość i długość geograficzną… ba, ale trzeba by ją znać i pamiętać… ojciec by wiedział… zaraz…

— To bardzo ciekawe… — głos komputera był wyraźnie przejęty. — Mów, mów, Jarku…

— Podobno znacie nasze nazwy… — zaczął powoli chłopiec — czy wie pan, gdzie jest Półwysep Arabski?…

— Półwysep… chwileczkę — obcy zrobił przerwę, jakby na to, żeby podejść do półki i wyjąć z niej atlas.

— Tak, wiem… — odpowiedział po krótkiej chwili milczenia. Zbyt krótkiej jak na sięgnięcie do najbliżej choćby stojących półek i Jarek domyślił się, że obcy znowu skorzystał z jakiejś „przystawki”, to znaczy po prostu z „pamięci” komputera.

— No więc tam, gdzie ten Półwysep się zaczyna tłumaczył nieco nieporadnie Jarek — płyną dwie rzeki…

— Tak — szczeknął krótko głośnik.

— Jest dużo legend związanych z tym właśnie obszarem, między dwiema rzekami. Żyły tam różne, stare ludy… — przerwał na chwilę. Jeszcze raz pomyślał o ojcu i nagle doszedł do wniosku, że gdyby ten słyszał, jak jego pupilek określa położenie Mezopotamii na mapie świata, schowałby się pod stół ze wstydu. Ale ojciec nie słyszy. Tymczasem obcy, jak się zdaje, w lot chwyta, o co Jarkowi chodzi…

— Tam właśnie, u ujścia tych rzek są takie budowle… to miasto nazywa się Uruk… to znaczy — poprawił się chłopiec — teraz nie ma tam już żadnego miasta, tylko te ruiny. Mówił pan, że szukacie waszych… potem zobaczyłem tę starą budowlę pod pana miastem i pomyślałem sobie… pomyślałem…

Nie, tego nie sposób powiedzieć. Samemu Jarkowi wydało się zresztą w tej chwili, że pomyślał coś bardzo głupiego. Stare zabytki bardzo starych cywilizacji i… oni?… Nonsens.

Obcy milczał chwilę, wreszcie powiedział powoli, jakby głęboko zamyślony:

— To bardzo interesujące… bardzo… — znowu zrobił krótką przerwę, po czym mówił dalej:

— Tam nie byliśmy. Żadna z naszych sond nie lądowała w pobliżu… chyba nie ma tam żadnych ważniejszych skupisk waszej współczesnej cywilizacji. Zobaczymy… — zakończył, przy czym to „zobaczymy” nie było już przeznaczone dla uszu chłopca. — Dobrze, Jarku — obcy ocknął się wreszcie z zamyślenia. W każdym razie bardzo ci dziękuję. Widzisz, to co zauważyłeś, może oczywiście nic nie znaczyć… w każdym razie nic takiego, co mogłoby nas interesować, ale… obejrzymy to. Gdyby przypadkiem…

Człowiek z Wegi ponownie przerwał i Jarkowi wydało się, że tak jak on sam, tak i tamten woli pozostawić nie dokończoną myśl, o czym może świadczyć to podobieństwo między prastarymi budowlami cywilizacji obcych i takimi budowlami ziemskimi. Pewnie o niczym. A jeżeli?…

— Dziękuję, Jarku… — rzekł po raz siedemdziesiąty pierwszy przybysz z nieba północnego. — Czy chciałbyś jeszcze coś powiedzieć?

Ba, czy chciałby. Na przykład czy to „do widzenia” naprawdę przynajmniej dla niego samego, musi oznaczać „żegnaj”? Albo czy latając po gwiazdach, obcy nie natknęli się na inne cywilizacje także podobne do nich samych… i do nas? To i wiele jeszcze innych rzeczy. Ale z drugiej strony… od kiedy zniknął mu z oczu obraz Soli…

Obcy wytłumaczył sobie milczenie chłopca po swojemu.

— Zegnaj, Jarku… — powiedział poważnym tonem.

Chłopiec przełknął ślinę. Rozejrzał się po ścianach i odruchowo zamknął oczy.

— Do widzenia — wykrztusił, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego, co mówi.

— Do widzenia…

Na głowę Jarka z powrotem zaczęła się nasuwać wydrążona dynia, ciągnąc za sobą cienkie nitki przewodów. Po chwili mrok zakrył jego powieki. A jeszcze chwilę później chłopca ogarnęła nieprzeparta senność.

Ziewnął głośno. Ten dźwięk jednak nie dotarł już do jego uszu…

Do widzenia, gwiazdy…

Poczuł pod plecami jakąś nierówną, chropawą powierzchnię, stanowczo za twardą, żeby nadawała się na oparcie. A to co znowu? — pomyślał sennie. Dotychczas wszystko było gładkie, milutkie jak świeżo zmieniona pościel i tylko czekało, żeby ugiąć się miękko pod człowiekiem…

Ziewnął potężnie i szeroko rozłożył ramiona. Następnie przeciągnął się, aż mu w kościach zatrzeszczało, i odetchnął głęboko. Uderzył go nagle zapach… przecież tutaj nic tak nie pachnie… ani te poświęcające ściany, ani powietrze w butlach, ani nawet ta ich gorąca papka, nadająca się być może do tego, żeby lepić z niej błotniste kulki, ale żadną miarą nie do jedzenia…

Otworzył oczy. Ujrzał jasnobrunatną ścieżkę, wijącą się wśród trawy i mchu. Normalnej, uczciwej trawy, żadnych tam soczystych, wysokich badyli, strzykających lepkim sokiem przy najlżejszym dotknięciu.

Z lewej i prawej szpaler wysokich sosen, a w głębi, nieco dalej… polanka. Widać ponure, ciemne, omszałe sklepienia trzech starych bunkrów…

Jarek zerwał się na równe nogi. Sen? — pomyślał gorączkowo. Znowu taki… prawdziwy?

Obejrzał się. Nie, to nie był sen.

Siedział pod tym samym drzewem, pod którym… zaraz, kiedy to było?… rano? Teraz też jest rano. Błyskawicznie zerknął na zegarek. Dochodziła piąta. Do apelu jeszcze daleko. Tak jak wtedy. A więc oni… powiedzieli prawdę. Chyba że…

Odruchowo poklepał się po kieszeni, po czym namacał w niej niewielki twardy przedmiot. Chwilę obracał go w palcach. Uśmiechnął się. Jest tam. Przyleciał z nim razem i będzie… co właściwie będzie?

Jakiż to dowód? Kamyk? Bądźmy poważni…

Zbudził się pod tym samym drzewem, pod którym stał wtedy tak nieskończenie długo, wodząc osłupiałym wzrokiem po jajowatej konstrukcji, która ukazała mu się nagle jak zjawa, chociaż była tylko przybyszem z innego świata.

Stał tutaj nadal, kiedy ten nieszczęsny wehikuł zniknął tak samo bezszelestnie tajemniczo, jak się pojawił. A potem…

No dobrze — pomyślał niechętnie. — Wiadomo, co było potem…

Więc jest tutaj znowu. Przespał się i wrócił. Gdyby nie ten kamyk…

Nie, i tak wiedziałby, że to nie był żaden sen. W końcu, u licha, tylko w bajkach człowiek nie wie, czy mu się coś śniło, czy też naprawdę spotkał na swojej drodze, dajmy na to, trzy kosmate czarownice. Trzy wiedźmy…

Uśmiechnął się, po czym zrobił przepisowy w tył zwrot i ruszył przed siebie tą samą drogą, którą tutaj przyszedł… kiedy? Chyba już cztery dni temu… zabawne. A jednak dotrzymali słowa. Wróci jakby nigdy nic, wejdzie do namiotu i zdąży jeszcze posłuchać, jak Wojtek chrapie. Naprawdę zabawne…