Выбрать главу

Uśmiechał się jeszcze, kiedy ujrzał przed sobą jakieś niewyraźne postacie. Jacyś ludzie chodzili po lesie… widać nie on jeden wybrał się tak wcześnie na podgrzybki. Wraca z pustymi rękami… tak mogłoby się zdawać.

Nie przestał się uśmiechać nawet wtedy, kiedy poznał tych ludzi i oni go poznali. Dopiero kiedy usłyszał, co mówią… jeśli to, co padło z ich ust, godzi się w ogóle nazwać ludzką mową… no tak.

I to właściwie wszystko.

— Pomylili się — powiedział Jarek, spoglądając w dogasające ognisko. Było szare. Jasnoszare. Wszystko dookoła było już jasnoszare. Tylko niebo na wschodzie różowiało, ukazując nad ścianą lasu wąską tasiemkę błękitu zmieszanego ze złotem. Noc odeszła wraz z jego historią…

— Pomylili się — powtórzył bezwiednie, zamyślony. Przerwał na moment, po czym uniósł głowę i rozejrzał się po twarzach Węży. Były białe jak świeży ser i straszyły podkrążonymi oczami. Ale twarzyczki siedzących za nimi dziewcząt jaśniały. Wyglądały kwitnąco i schludnie jak zawsze. Że też one to potrafią…

— Pomyślcie — uśmiechnął się — co by było, gdyby pomylili się trochę inaczej… i odesłali mnie nie dzień później, ale wcześniej? Mielibyście naraz dwóch takich samych… co, druhu? — to ostatnie było adresowane już wyłącznie do Olika. Ten skrzywił się na samą myśl o podobnej siurpryzie. Dwóch?… okropność!

— W każdym razie przez tę ich pomyłkę… — Jarek zawahał się przez moment, po czym potrząsnął głową i dokończył z ledwie słyszalnym westchnieniem …przespałem całą dobę…

W jego głosie, kiedy to powiedział, nie było nawet cienia ironii. Nie było także żalu do kolegów, że to przez nich musiał się tak właśnie odciąć od swojej wielkiej przygody. A w dodatku, kiedy kwitował tym westchnieniem swoje przeżycia, nie było w nim śladu tego uczucia, z którym zaczynał swoją opowieść. Niech będzie, że wykorzystał sytuację i zamiast pozwolić zrobić się w konia, mówił im o „śnie”, dzięki czemu w ogóle mógł mówić… I co z tego? Wszystko, co naprawdę ważne, i tak pozostało w nim samym. Tego nie jest im w stanie przekazać. Może kiedyś, komuś… Może ojcu…

— I dzięki temu właśnie — przypieczętował tę swoją porażkę, która miała być tryumfem — mieliście dzisiaj jelenia do opowiadania…

Skończył. Kilka sekund siedział nieruchomo na swojej kępce trawy, porastającej twarde kretowisko, po czym wstał i wyprostował się z wysiłkiem.

Głowy Węży przez chwilę pozostawały jeszcze nieruchome. Wreszcie ten i ów zaczął się rozglądać po sąsiadach, jakby czekając na hasło zakończenia tej dziwnej nocy… no, niech ktoś powie, że nie była dziwna. Wszystko jedno, czy wypełniły ją czyjeś sny, czy… no tak, sny…

Za plecami Jarka rozległo się przeciągłe, obiecujące ziewnięcie. Niemal natychmiast odpowiedziało mu drugie, potem dołączyło trzecie… Nie ulegało wątpliwości. Opowieść się skończyła. Teraz to już naprawdę koniec…

— Czas spać, chłopcy — powiedział niezbyt głośno nadleśniczy, szukając wzrokiem swojego Pawełka. Odnalazł go wreszcie, lecz tylko po to, aby się przekonać, że jego dobra rada była mocno spóźniona. Malec spał już snem sprawiedliwego, złożywszy głowę na kolanie najbliżej siedzącego wodniaka. Obdarzony tym niespodziewanym dowodem synowskiej ufności Wąż trwał dotąd po bohatersku bez ruchu, teraz jednak dochodzące zewsząd przeciągłe „aaaaa” zrobiło swoje i twarz rozdarła mu się od ucha do ucha. Toteż nadleśniczy w porę przyszedł z pomocą unosząc swą pociechę na rękach.

— Czas spać — powtórzył jeszcze ciszej Olik, odrywając się z nie ukrywanym żalem od swojej drużynowej. Ta natychmiast zrobiła taką minę, jakby przez cały czas nie miała najmniejszego pojęcia, że ktoś odważył się siedzieć tak blisko… zupełnie blisko, powiedzmy szczerze.

Jarek ugiął się nagle pod ciężarem czyjejś dłoni, która spadła na jego ramię. Odwrócił się bardziej zdziwiony niż zły i ujrzał twarz Wojtka.

— Już nie będę chrapał — oświadczył jego prześladowca z namiotu. — A gdybym znowu kiedyś zaczął — dodał z rozbrajającą szczerością — to zbudź mnie także. Pójdziemy razem…

— Akurat, nie będziesz chrapał! — zarechotał Jacek. — Ty nie zbudziłbyś się nawet, gdyby cię ktoś naprawdę posadził na ogon komety i wywiózł na Marsa… Słuchajcie — krzyknął, biorąc wszystkich obecnych na świadków tej niesłychanej deklaracji. — Wojtek mówi, że nie będzie chrapał!

Odpowiedział chóralny śmiech, nie tak głośny jednak, jak to zwykle bywa przy podobnych okazjach.

Wężom kleiły się oczy… a może pozostawali jeszcze trochę, no troszeczkę… pod wrażeniem tylko co zakończonej opowieści?… Do czego, rzecz jasna, żaden szanujący się mężczyzna tak czy tak przyznać by się nie mógł…

— Chłopcy! — krzyknął Olik. On w każdym razie otrząsnął się już na dobre z wrażeń i… wzruszeń minionej nocy. Jego głos zabrzmiał jak dzwon z dobrej solidnej dzwonnicy, która ostała się już niejednej burzy z piorunami. — Odprowadzamy dziewczęta! — zawołał, biorąc pod rękę swoją drużynową zapewne wyłącznie po to, żeby dać dobry przykład.

— Nie trzeba… — zaoponował bez przekonania jakiś cienki i odrobinę zachrypnięty głosik. Protest był, trzeba przyznać, mało przekonujący. I nikt, nie wyłączając jego autorki, nie potraktował go serio.

Dziewczęta opuszczały już swoje miejsca i luźnymi grupkami, po dwie lub trzy, szły w stronę ścieżki prowadzącej na szczyt stromej skarpy. Chłopcy czekali, aż przejdą, i stopniowo ruszali w ich ślady. Z rzadka odzywały się pojedyncze, przyciszone głosy, raczej damskie niż poważne i grube. Nie upłynęły dwie minuty, a Jarek został sam.

Patrzył w spopielałe szczątki ogniska i myślał… nie, trudno powiedzieć, by myślał o czymś konkretnym. Kiedy człowiek przekona się, co to znaczy myśleć naprawdę… i ile to kosztuje trudu…

Stał tak chwilę, po czym uniósł głowę i spojrzał w stronę jeziora. Nad jego powierzchnią, dzisiaj nie tak gładką jak wtedy, pokrytą drobnymi zmarszczkami, jakie czasem widuje się rano na piasku plaży nie zdeptanej jeszcze przez letników, unosiły się dwie lub trzy ledwie widoczne smużki mgły. Skądś z szuwarów dobiegło narzekanie dzikiej kaczki. Zrzędliwym skrzeczeniem ogłaszała światu, co myśli o przedwczesnych pobudkach i że na tym świecie żyło się o wiele lepiej, zanim jeszcze zaczęli tu przyjeżdżać ludzie i łazić po brzegu tylko po to, by nie pozwolić ptakom porządnie się wyspać.

Czuby sosen na przeciwległym brzegu pojaśniały już na dobre. Z lewej strony nad brzegiem tasiemka błękitu rozrosła się w szeroki, przetykany złotem i czerwienią pas, spięty wielką półokrągłą klamrą słońca.

— Sol… — szepnął Jarek, nie zdając sobie sprawy, że powiedział to na głos. W tym momencie poczuł, że ktoś za nim stoi. Odwrócił się i w pierwszej chwili pomyślał, że jest jeszcze tam, w przestrzeni. Był to króciutki, przelotny moment, ale chłopiec mimo woli przestraszył się, że to mu już zostanie, że spoglądając za siebie, biegnąc ku czemuś wzrokiem, zawsze najpierw będzie musiał pomyśleć, czy to, na co patrzy, jest stąd… czy ona nie wróciła…

— A widzisz — powiedziała cicho Sola, przekrzywiając filuternie głowę — to wcale nie musi być od solniczki…

Jarek potrzebował jeszcze kilku sekund, żeby oprzytomnieć. A potem uśmiechnął się z ulgą i… chyba nie tylko z ulgą.

— Wiem — powiedział. — Wtedy nie przyszło mi to na myśl. Ale i tak nie chciałem… nie chciałem… Tylko tak mówiłem… — wyznał wreszcie.

Zaśmiała się cicho. Ten jej śmiech. Ten śmiech, który będzie słyszał do końca życia…