Выбрать главу

Nagle Berner zrozumiał, że Cleet mówi prawdę. Serce zabiło mu w piersi mocnym, urywanym rytmem, ale nie odezwał się.

— Kiedy odlecę… pamiętaj o mnie, pustelniku. - Cleet uśmiechnął się niemal serdecznie i pozwolił, by drzwi same się zamknęły. Berner powiedział do drzwi:

— Tak, będę pamiętał.

Obserwował od początku, zniewolony, z bijącym sercem.

Cleet podszedł do niej. Rozdzielił włosy na karku,

umocował psychokłębek do jej łącznika. Nagle podniosła się na czworaki, poruszając się z obcą sobie prędkością. Cleet wcisnął swój własny kłębek i opadł do tej samej pozycji w niezdarnym przykucnięciu.

Holoprojektory wybrały strumień danych z aktualnie działających kłębków i pokład przemienił się w wąską, mroczną jaskinię. Kawałki gnijącego drewna i kruszącego się gipsu sięgały aż po zalegające wysoko w górze ciemności, a w powietrzu czuć było niemal namacalną wilgoć. Perspektywa Bernera zmieniła się lekko i zdawało mu się, że spogląda w słabo oświetloną przestrzeń pomiędzy ścianami zbudowanymi przez gigantów.

Candypop okrążała teraz Cleeta, a on kołysał się rytmicznie, czekając na nią. Złota maska wyrażała gotowość, czystą i nieskomplikowaną.

Dopiero, kiedy skoczyła na niego i wepchnęła swoje ciało pod jego, Cleet zaczął wydawać się stropiony. Rzucał oczami na boki, maska zamigotała łagodnym zdziwieniem. Lecz psychokłębek działał na niego równie mocno jak na nią więc wbił się w nią, prężąc ciało. Drżał, przywarł do niej, trzymając kurczowo i pompując.

Cleet zdawał się jakby kurczyć, jak gdyby przelewał w nią jakąś istotną część samego siebie, a ona z kolei wydawała się większa, stając się, mimo iż wiła się pod nim, dominującą postacią.

Ześlizgnął się z niej i leżał dysząc; jego zmieszanie rosło, zachmurzając złocistą maskę. Wyraźnie zdał sobie sprawę, że coś jest nie w porządku.

Candypop odwróciła się i spojrzała na Cleeta; jej oczy ożywiał nowy głód.

Cleet zaczął się podnosić, sięgając do kłębka z tyłu szyi.

Skoczyła; zatopiła swoje mocne zęby w jego gardle. Trysnęła krew; upadł na plecy. Młócił w nią bezskutecznie pięściami, oczy rozszerzyły mu się nieprawdopodobnie, maską wstrząsały konwulsje. Krew pokryła obydwa ciała.

Cleet zebrał resztki sił, zrzucił ją z siebie i wyciągnął z szyi psychokłębek. Poczołgał się w stronę okienka, wpatrując się w Bernera płonącymi oczami, gniew wykrzywiał jego maskę w przerażający kształt.

Berner znieruchomiał, z rękami przyciśniętymi do szkła. Teraz Cleet zabije go w jakiś straszliwy sposób, a kobieta nadal będzie cierpiała. Jaki był głupi myśląc, że może oszukać tak potężną i żywiołową istotę jak Cleet.

Ale kiedy Cleet dotarł do drzwi i spróbował wstać, jego żywotność zawiodła go. Straszliwe oczy zaszły mgłą i w jednej chwili zniknęło z nich wszystko prócz niejasnego zdumienia. Osunął się na podłogę, a Candypop skoczyła na jego ciało.

Berner odwrócił się, kiedy zaczęła się posilać. Stuknął palcem w płytkę czołową komory, do której przełożył kłębki Hyaena Extro-Brunnea. Płytka zapłonęła, wyświetlając nazwę gatunku, jaki kobieta tak gorliwie teraz reprezentowała:

LATRODECTUS MACTANS. Stuknął jeszcze raz i patrzył na kopulujące pająki, na niepozornego samca ujeżdżającego wielki, czarny odwłok samicy. Patrzył, jak samica zabija i pożera samca.

Pomyślał z wdzięcznością o dźwiękoszczelnych drzwiach.

Kilka minut później jej psychokłębek wyczerpał się i

opadła na poszarpane ciało Cleeta. Berner wszedł, usunął jej kłębek i zmiażdżył go obcasem, rozgniatając na małe kawałki plastyku i metalu.

Kiedy wynosił ją na zewnątrz, statek umierał. Pole schodowe mrugało i jęczało, stanowiąc wyraźne niebezpieczeństwo. Użył zamiast niego zapasowej drabiny, poruszając się wolno i ostrożnie, z dziewczyną ciążącą mu na ramionach. Na każdym poziomie, jaki mijał, ekrany gubiły dane i czerniały; słyszał grzechot solenoidów towarzyszący wyłączaniu się systemów. Kiedy dotarł do luku, który otworzył się automatycznie jak usta w omdlałym ciele, statek był martwy i cichy.

Szczęśliwym zbiegiem okoliczności zapadał zmierzch, ale Bernera zaskoczyło ciepło wciąż zatrzymywane przez ziemię. Pot spływał z niego i mieszał się z krwią pokrywającą Candypop. Zanim dotarł do jaskini, zadyszał się, a jej ciało omal nie ześlizgnęło mu się z ramion, które chwytał kurcz.

Wniósł ją jednak do jaskini i położył na matach, które poczas jego nieobecności okrył kurz.

Przyniósł miednicę z wodą ze źródła na końcu jaskini i zanim się obudziła, zmył większą część krwi.

Z trudem dźwignęła się na nogi, patrząc na niego dzikimi, szeroko otwartymi oczami. Następnie zwymiotowała swój ostatni posiłek.

Otarł jej twarz i pomógł przejść na hamak, potem posprzątał wszystko. Nie powiedziała ani słowa; zastanawiał się, czy jeszcze kiedyś się odezwie. Wyniósł na zewnątrz zakrwawioną matę.

Kiedy wrócił, siedziała w hamaku, jej długie nogi dyndały w powietrzu. Oczy jej pojaśniały; posłała mu lekki, przestraszony uśmiech.

— On nie żyje? — spytała, jakby nie pamiętając tego.

— Ostatecznie — odpowiedział. Ułożył stos zapasowych mat w kącie obok strumienia i położył się, zdjąwszy sandały.

Po chwili leżała już na hamaku. Usnęła na długo przed Bernerem.

Z przyjemnością powrócił do swych zwykłych zajęć, chociaż nie odprawiał już więcej codziennych modłów; dawna wiara teraz wydawała mu się dziecinna. Candypop przez pierwszych kilka dni pozostawała w jaskini, milcząca i nieruchoma.

Pewnego ranka przyszła do niego na pole, ubrana w bluzę, którą jej podarował. Wyglądała jednocześnie jakby poważniej i młodziej. Stała i obserwowała, jak spulchnia glebę w rozsadniku sadzonek posoli.

— Nie mam na imię Candypop — powiedziała w końcu.

— Oo?

— Jestem Kariel — powiedziała. - Kariel Antrine. Prawie zapomniałam.

— Ładne imię — stwierdził, skupiając uwagę na swojej pracy. Znowu zapadła cisza. Wschodziło słońce i Berner pocił się nad sadzonkami.

— Jestem ci wdzięczna — powiedziała dziwnie urażonym tonem.

— Nie ma za co — odparł. - Ratowałem też samego siebie.

— On by cię nie zabił.

— Nie to miałem na myśli — powiedział Berner.

— Och — jednak w jej głosie wciąż słychać było urazę, i to zaskoczyło Bernera. Zdawała się szukać właściwych słów.

— Słuchaj — powiedziała. - Cleet powiedział mi… że od trzydziestu lat żyjesz w celibacie.

— Prawda.

— Obawiam się, że będziesz musiał czekać kolejne trzydzieści lat — powiedziała, czerwieniąc się cała. - Co najmniej — wydawała się jednocześnie zła i zmieszana.

Uśmiechnął się do niej i pochylił nad motyką.

— Rozumiem. Ale nie sądzę, aby to trwało aż tak długo.

Statek wahadłowy ma przybyć według rozkładu mniej więcej za cztery lata, a wtedy oboje możemy się stąd wydostać.

Kariel najwyraźniej do tej pory wstrzymywała oddech; wypuściła go i ofiarowała mu swój pierwszy prawdziwy uśmiech.

Przez długą chwilę pławił się w jego blasku, po czym powrócił do swojej motyki.

Przełożyła Joanna Skórska

RAY ALDRIDGE

Bardzo ciekawy autor amerykański, pisze jednak niewiele i tylko opowiadania. Po raz pierwszy przedstawialiśmy go w lipcu ‘90 niezwykłymi „Stalowymi psami” („NF” 1/90), potem był „Druciarz Ciał i najsamotniejszy człowiek na świecie” („NF” 6/90), „Frajerski szmal” („NF” 2/91) i „Błękitna skóra” („NF” 7/91).