Выбрать главу

– Dobra – powiedziała. – Starczy. Załatwię to. Cholera, wiesz tak samo jak ja, że Lampe-Leermann to najobrzydliwszy typ pod słońcem… ten jego sygnet i, pomijając już wszystko inne, śmierdzi starym czosnkiem… zauważ, że mówię „starym”, nie mam nic przeciwko świeżemu. Ale załatwię to, nie musisz się już wysilać. Szlag by trafił! Kiedy?

Reinhart podszedł do doniczki i zaczął czyścić fajkę.

– Powiedziałem Vrommlowi, że prawdopodobnie zjawisz się jutro.

Moreno popatrzyła na niego zdumiona.

– Ustaliłeś termin, nie pytając mnie?

– Powiedziałem, że prawdopodobnie będziesz jutro. Co, u diabła, z tobą jest? Nie gramy już w jednej drużynie, o co chodzi?

Moreno westchnęła.

– Okej. Przepraszam. I tak miałam zamiar wyjechać jutro z rana, więc nie muszę za bardzo zmieniać planów.

– Świetnie – powiedział Reinhart. – Zadzwonię do Vrommla, żeby potwierdzić. O której?

Zastanowiła się.

– O pierwszej. Powiedz, że będę o pierwszej i żeby nie dawali mu do jedzenia czosnku.

– Świeżego też nie?

Nie odpowiedziała. Kiedy wychodziła, przypomniał jej o wadze sprawy.

– Przyłóż się, żeby wydobyć z tej kanalii każde przeklęte nazwisko, jakie zna. Zarówno ty, jak i on dostaniecie nagrodę za każdego sukinsyna, jakiego zamkniemy.

– Jasne – odrzekła Moreno. – Jak na komisarza za dużo przeklinasz. Ładny kolorek obuwia… robi takie młodzieńcze wrażenie.

Zanim Reinhart zdążył skomentować, znalazła się na korytarzu.

4

Dopiero w domu pod prysznicem zrozumiała, że był to omen.

Bo co innego? Jak inaczej to wytłumaczyć? Franz Lampe-Leermann, który po prostu wychynął z nicości, atakując jej urlop na dwie godziny przed jego rozpoczęciem? Zupełnie nieprawdopodobne. Albo całkowicie spodziewane, zależy, jak na to spojrzeć. Udawało mu się ukrywać przed policją mniej więcej od połowy kwietnia – wtedy, po dość nieudolnym napadzie na bank w Linzhuisen w Wielki Czwartek, zaczęli go ścigać wszystkimi siłami – i ta fujara dała się złapać właśnie teraz! Akurat w Lejnicach.

Lejnice. Małe, niepozorne miasto nad morzem, jakieś dwadzieścia, dwadzieścia pięć tysięcy mieszkańców. Plus kilka tysięcy latem. Leżące – Reinhart się nie mylił – nie więcej niż dziesięć kilometrów od miejsca, w którym planowała spędzić dwa pierwsze tygodnie urlopu.

Port Hagen. Jeszcze mniejsza mieścina, ale mieściny czasami bywają urocze, a właśnie tam Mikael Bau miał letni dom.

Mikael Bau, pomyślała. Mój sąsiad i obecny partner.

Obecny? zastanowiła się. Partner? Głupio brzmiało. Ale wszystko inne jeszcze gorzej. A przynajmniej nie pasowało.

Narzeczony? Kochanek? Chłopak!

Czy można mieć chłopaka, kiedy się ma trzydzieści dwa lata?

Może po prostu mój facet, rozstrzygnęła. Zamknęła oczy, wcierając we włosy szampon jojoba. Żyła bez faceta przez ponad dwa lata po rzuceniu Clausa Badhera i nie były to bynajmniej najlepsze lata. Ani dla niej, ani dla jej otoczenia, szczerze potrafiła to przyznać.

Nie chciałaby do tych lat wrócić, chociaż może czegoś ją nauczyły. Może tak należało na to patrzeć. Tym bardziej nie chciałaby wrócić do lat z Clausem. Za nic w świecie.

Razem siedem zmarnowanych lat, podsumowała. Pięć z Clausem, dwa samotnie. Miało się z tego uzbierać całe zmarnowane życie? Czy ku temu zmierzała?

Kto wie? Życie się toczy, gdy my jesteśmy zajęci swoimi planami. Nacierała głowę jeszcze przez chwilę, po czym spłukała.

Jak rozwinie się związek z Mikaelem, za wcześnie było prorokować. Ona w każdym razie nie miała na to ochoty, nie w tej chwili. Zaczęli spotykać się w zimie; zaprosił ją na kolację tego samego dnia, w którym jego poprzednia dziewczyna z nim zerwała – w połowie grudnia, w czasie tych okropnych tygodni, kiedy szukali człowieka, który zamordował Ericha Van Veeterena – ale minął miesiąc, zanim zrewanżowała się zaproszeniem. I kolejne półtora, zanim zrobiła ostateczny krok i poszła z nim do łóżka. Czy raczej zanim razem zrobili ostateczny krok. Na początku marca. Dokładnie czwartego, pamiętała, bo wtedy jej siostra miała urodziny.

Potem oczywiście nadal się spotykali. Byli tylko ludźmi, nawet jeśli ona była inspektorem kryminalnym, a on sekretarzem opieki społecznej.

Mikael miał zwyczaj używać takiego właśnie sformułowania. Chrzań to, Ewa! Jesteśmy tylko ludźmi.

Podobało jej się to. Bezpretensjonalne i zdrowe. Ani trochę nie przypominało Clausa Badhera, a im mniej Mikael przypominał Clausa, tym lepiej. Prosty, intuicyjny, ale niezawodny miernik. Czasami trzeba było korzystać z bryka, jeśli chodziło o rzekome życie duchowe, była już w tym wieku, żeby zdawać sobie z tego sprawę. Może nawet nie czasami, tylko zawsze. Trzymać psychologię krótko, a kierować się instynktem. No i przyjemnie było czuć się pożądaną, nie mogła zaprzeczyć. Może carpe diem?

Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać, pomyślała, wychodząc spod prysznica. Tak samo jak przestać myśleć na zawołanie.

W każdym razie Mikael był właścicielem tego starego domu w Port Hagen. Wspólnie z czworgiem rodzeństwa, o ile dobrze zrozumiała, rodzinna posiadłość. W tym roku lipiec wypadał na niego.

Duży i podupadły, obiecał. Ale uroczy, zasłonięty przed oczami ciekawskich. Bieżąca woda, przynajmniej czasami. Sto metrów do plaży.

Dla nędznie opłacanego inspektora kryminalnego brzmiało to lepiej, niż mogła sobie zamarzyć, i bez większego namysłu zgodziła się przyjechać na dwa tygodnie. Szczerze mówiąc, w ogóle bez namysłu; było niedzielne majowe przedpołudnie, kochali się i jedli śniadanie w łóżku. W tej właśnie kolejności; niektóre dni układały się lepiej od innych, nic nowego.

Dwa tygodnie w środku lipca. Ze swoim facetem nad morzem.

I do tego Franz Lampe-Leermann!

Niezwykle słoniowaty omen, wyjątkowo nie w porę.

Zastanawiała się, co to oznacza. Ale może nie miało sensu doszukiwanie się sensu we wszystkim?

Jak komisarz od czasu do czasu lubił podkreślać.

Po prysznicu spakowała się, a potem zadzwoniła do Mikaela. Nie wchodząc w szczegóły, zapowiedziała, że zjawi się po południu, a nie w porze lunchu, bo ma sprawę do załatwienia.

– Praca? – zapytał.

– Praca – przyznała.

Zaśmiał się i powiedział, że ją kocha. Ostatnio zaczął to mówić i aż dziwne, w jakiej była rozterce wobec tego wyznania.

Kocham cię.

Sama nie użyła tych słów. Nie przyszłoby jej to do głowy, dopóki nie była pewna. Rozmawiali na ten temat. Przyznał jej oczywiście rację, co u diabła mógł zrobić? Powiedział, że zachowałby się tak samo. Różnica polegała na tym, że on był pewien. Już.

Skąd może być pewien? Chciała wiedzieć.

– Mniej się sparzyłem niż ty – odparł. – Nie boję się trochę wcześniej zrobić kroku w przepaść, w nieznane.

Banialuki, pomyślała Moreno. Każdy ma swoje podejście do języka i słów, a do języka miłości tym bardziej. Nie musi to mieć nic wspólnego ze złymi doświadczeniami.

Chociaż zastanawiała się – wielokrotnie – jak to właściwie było między nim a Leilą, jego poprzednią dziewczyną. Byli razem ponad trzy lata, tak jej powiedział, a tego samego wieczoru, kiedy go rzuciła, wszedł piętro wyżej i zadzwonił do jej drzwi. Zaprosił ją na kolację, tę kolację, którą przygotował dla Leili. Tak po prostu, chyba nieco dziwne?

Kiedy go o to zapytała, wytłumaczył się bardzo zwyczajnie. Ugotował przecież dla dwóch osób. Nie stoi się w kuchni półtorej godziny, żeby potem zmieść wszystko z talerza samotnie w dziesięć minut. Pod żadnym warunkiem.

Teraz też zeszli na temat jedzenia.

– Jeśli przywieziesz dobre białe wino, zobaczę, czy nie znajdę dla ciebie jakiejś zjadliwej ryby. Na rynek co rano przychodzi rybak ze świeżym połowem z własnego kutra. Ma drewnianą nogę, turyści robią mu latem ze dwa tysiące zdjęć… nic, spróbuję coś dostać.