Выбрать главу

W pokoju dostrzegałem jej wizerunek w trzech miejscach: na oprawionej w srebrną ramkę fotografii stojącej na gzymsie kominka, gdzie w okularach słonecznych dyndała na wyciągu narciarskim, na wiszącym przy oknie wielkim, koszmarnym portrecie olejnym, namalowanym przez kogoś, kto z pewnością nie darzył jej szczególną sympatią, i wreszcie — w zdecydowanie najlepszym wydaniu — na kanapie trzy metry przede mną.

Nie mogła liczyć sobie więcej niż dziewiętnaście lat, miała szerokie ramiona i długie brązowe włosy opadające radośnie kaskadami na plecy. Wydatne, zaokrąglone kości policzkowe sugerowały wpływy orientalne, ale to wrażenie znikało z chwilą, gdy dochodziło się do oczu, które również były okrągłe, duże i jasnoszare. O ile ten opis ma jakikolwiek sens. Miała na sobie czerwony jedwabny szlafrok i szykowny pantofel z wykwintną złotą nitką wzdłuż palców. Rozejrzałem się dookoła, ale nigdzie nie dostrzegłem jego kompana. Być może mogła sobie pozwolić na kupno tylko jednego pantofla.

Oczyściła gardło z zalegających w nim substancji.

— Kto to jest? — zapytała.

Myślę, że jeszcze zanim otworzyła usta, już wiedziałem, że jest Amerykanką. Zbyt zdrowo wyglądała, aby pochodzić z innego kraju. Skąd oni biorą takie zęby?

— Nazywa się Rayner — powiedziałem i natychmiast zdałem sobie sprawę, że jak na odpowiedź to trochę za mało, więc uznałem, że wypada jeszcze coś dodać. — Był bardzo niebezpiecznym człowiekiem.

— Niebezpiecznym?

Wydawała się zaniepokojona tą odpowiedzią; zupełnie słusznie, wypada dodać. Zapewne przeszło jej przez myśl to samo, co mnie, a mianowicie, że jeżeli Rayner był niebezpieczny, a ja go zabiłem, to ten fakt czynił mnie — jeżeli spojrzeć na sprawę z hierarchicznego punktu widzenia — jeszcze bardziej niebezpiecznym.

— Niebezpiecznym — powtórzyłem i obserwowałem ją z uwagą, kiedy odwróciła wzrok.

Miałem wrażenie, że trzęsie się trochę mniej, co mnie ucieszyło. A może jej drgawki zsynchronizowały się z moimi i przez to nie dostrzegałem ich tak wyraźnie?

— No dobrze… a skąd on się tu wziął? — zapytała w końcu. — Czego chciał?

— Trudno powiedzieć — w każdym razie ja miałem kłopot z odpowiedzią. — Może chciał ukraść pieniądze albo srebra…

— To znaczy… nie powiedział ci tego? — spytała niespodziewanie głośno. — Załatwiłeś go i nawet nie wiesz, kim jest? Co on tu robił?

Mimo szoku wydawała się nadążać bez większych problemów.

— Załatwiłem go, ponieważ usiłował mnie zabić — wyjaśniłem. — Taki już jestem.

Spróbowałem szelmowskiego uśmiechu, ale kątem oka zobaczyłem swoje odbicie w wiszącym nad kominkiem lustrze i zdałem sobie sprawę, że mi nie wyszedł.

— Taki już jesteś — powtórzyła obojętnie. — A kim ty właściwie jesteś?

No dobrze. Nadszedł czas, abym zatroszczył się o własną skórę. W przeciwnym razie sprawy mogły przybrać znacznie gorszy obrót.

Spróbowałem udać zaskoczenie, a może również odrobinę urazy.

— Jak to, nie poznajesz mnie?

— Nie.

— Co? To dziwne. Fincham. James Fincham — wyciągnąłem dłoń.

Nie uścisnęła jej, więc zamieniłem to w gest nonszalanckiego przygładzenia włosów.

— To tylko nazwisko — powiedziała. — Nie wyjaśnia, kim jesteś.

— Jestem przyjacielem twojego ojca.

Zastanawiała się chwilę.

— Robicie razem interesy?

— Tak jakby.

— Tak jakby — skinęła głową. — Nazywasz się James Fincham, robisz „tak jakby” interesy z moim ojcem i właśnie zabiłeś człowieka w moim domu.

Przekrzywiłem głowę na bok, starając się pokazać, że owszem, świat bywa czasami cholernie wkurzający. Ponownie pokazała zęby.

— To wszystko, tak? To całe twoje CV?

Ponowiłem szelmowski uśmiech, ale z równie marnym skutkiem.

— Chwileczkę — rzuciła.

Spojrzała na Raynera i nagle trochę się wyprostowała, jakby uderzyła ją jakaś myśl.

— Nie zadzwoniłeś do nikogo, prawda?

Biorąc pod uwagę dotychczasowy przebieg rozmowy, wyglądało na to, że musi mieć jednak około dwudziestu czterech lat.

— To znaczy… — zacząłem plątać się w zeznaniach.

— To znaczy, że nie przyjedzie żadna karetka. Chryste! Postawiła szklaneczkę na dywanie, wstała i podeszła do telefonu.

— Posłuchaj — powiedziałem. — Zanim zrobisz coś głupiego…

Ruszyłem w jej kierunku, ale świat natychmiast zawirował mi przed oczami i zdałem sobie sprawę, że prawdopodobnie najlepszą taktyką będzie pozostanie na miejscu. Nie miałem ochoty przez kilka następnych tygodni wydłubywać z twarzy kawałeczków słuchawki telefonicznej.

— Niech pan nie rusza się z miejsca, panie Jamesie Finchamie — syknęła w moją stronę. — Nie ma w tym nic głupiego. Dzwonię po karetkę i na policję. To procedura stosowana na całym świecie. Przyjadą panowie z długimi pałkami i cię stąd zabiorą. Nie ma w tym niczego głupiego.

— Posłuchaj, nie byłem z tobą całkiem szczery.

Obróciła się w moją stronę, jej oczy się zwęziły — jeżeli wiecie, co mam na myśli. Zwęziły się horyzontalnie, a nie wertykalnie. Myślę, że powinno się mówić „spłaszczyły”, ale nikt tak nie mówi.

A więc jej oczy się zwęziły.

— Co, do diaska, masz na myśli, mówiąc: „nie byłem całkiem szczery”? Powiedziałeś mi tylko dwie rzeczy. Mam rozumieć, że jedna z nich była kłamstwem?

Zapędziła mnie do narożnika, bez dwóch zdań. Byłem w tarapatach. Z drugiej strony wykręciła dopiero pierwszą dziewiątkę.

— Nazywam się Fincham — wyjaśniłem — i znam twojego ojca.

— Czyżby? Jakiej marki papierosy pali?

— Dunhille.

— Przez całe życie nie wziął do ust ani jednego papierosa.

Możliwe, że miała dwadzieścia osiem, dwadzieścia dziewięć lat. Ewentualnie trzydzieści. Wziąłem głęboki oddech, a ona wykręciła drugą dziewiątkę.

— No dobrze, nie znam twojego ojca. Ale staram się pomóc.

— No tak… Przyszedłeś naprawić prysznic.

Trzecia dziewiątka. Czas na naprawdę mocną kartę.

— Ktoś próbuje go zabić — powiedziałem. Usłyszałem ciche kliknięcie i ktoś zapytał, z kim ma nas połączyć. Bardzo powoli obróciła się w moją stronę, oddalając słuchawkę od twarzy.

— Co powiedziałeś?

— Ktoś próbuje zabić twojego ojca — powtórzyłem. — Nie wiem kto i nie wiem dlaczego. Ale staram się ich powstrzymać. Dlatego właśnie tu jestem.

Na jej twarzy pojawił się wyraz zamyślenia. Gdzieś w oddali idiotycznie tykał zegar.

— Ten człowiek — wskazałem na Raynera — miał z tym coś wspólnego.

Widziałem po niej, że uważa to oskarżenie za nieuczciwe, jako że Rayner nie za bardzo miał jak zaprzeczyć moim słowom. Złagodziłem zatem trochę ton, rozglądając się dookoła z niepokojem, jakbym był równie zdumiony i przejęły, co ona.

— Nie jestem w stanie stwierdzić, czy przyszedł tu z zamiarem zabójstwa — powiedziałem — ponieważ nie mieliśmy okazji sobie pogadać. Ale nie można tego wykluczyć.

Nie przestawała mi się przyglądać. W słuchawce operator powtarzał piskliwym głosikiem „halo” i prawdopodobnie próbował namierzyć rozmówcę.