Выбрать главу

Usiadłem przy stole i zauważyłem, że udało mu się nawet wyszperać skądś słoik dżemu Keiller's Dundee. Nigdy nie wiedziałem, jak właściwie Solomon to wszystko robi, ale jeżeli musiał, potrafił przegrzebać pojemnik na śmieci i wyciągnąć z niego samochód. Idealny towarzysz podróży, jeżeli człowiek wybierał się na pustynię.

Może tam właśnie mieliśmy się udać.

— A więc, panie, z czego aktualnie opłacasz swoje rachunki?

Usiadł połową zadka na stole i przyglądał się, jak jem.

— Miałem nadzieję, że ty za nie zapłacisz.

Dżem smakował wybornie i chciałem przedłużyć śniadanie, ale Solomonowi wyraźnie bardzo zależało, abyśmy wyszli jak najszybciej. Spojrzał na zegarek i zniknął w sypialni, gdzie, jak wynikało z odgłosów, przetrząsał szafę, starając się znaleźć dla mnie marynarkę.

— Leży pod łóżkiem — zawołałem.

Podniosłem dyktafon ze stołu. Taśma wciąż znajdowała się w środku.

Wypiłem duszkiem herbatę, a Solomon pojawił się, niosąc dwurzędową marynarkę, w której brakowało dwóch guzików. Wyciągnął ją w moją stronę, jakby był służącym. Nie ruszyłem się z miejsca.

— Och, panie — westchnął. — Nie sprawiaj, proszę, kłopotów. Zaczekaj, aż plony trafią do stodoły, a muły wypoczną.

— Po prostu powiedz mi, gdzie jedziemy.

— Prosto przed siebie dużym, lśniącym samochodem. Będziesz zachwycony, panie. A w drodze powrotnej do domu będziesz mógł sobie kupić lody.

Powoli wstałem i pozwoliłem, aby założył mi marynarkę.

— Dawidzie — zacząłem.

— Wciąż tu jestem, panie.

— Co się dzieje?

Zasznurował wargi i zmarszczył lekko brwi. Taka postawa nie wróżyła niczego dobrego. Nie poddałem się.

— Jestem w tarapatach? — zapytałem.

Trochę bardziej zmarszczył brwi, po czym spojrzał na mnie swoimi opanowanymi, spokojnymi oczami.

— Na to wygląda.

— Na to wygląda?

— W tamtej szufladzie znajduje się trzydziestocentymetrowy kawałek grubego kabla. Broń wybrana przez panicza.

— I co w związku z tym?

Obdarzył mnie delikatnym, uprzejmym uśmiechem.

— Kłopot dla kogoś.

— Och, daj spokój, Dawid — powiedziałem. — Mam go od miesięcy. Zamierzałem podłączyć dwie rzeczy, które stoją bardzo blisko siebie.

— Tak, tak. Paragon został wystawiony dwa dni temu. Wciąż znajduje się w torebce.

Przyglądaliśmy się sobie przez chwilę.

— Przykro mi, panie — powiedział. — Czarna magia. Chodźmy.

Samochód okazał się roverem, co wskazywało, że wizyta będzie miała charakter oficjalny. Nikt bez wyraźnej potrzeby nie jeździ tymi idiotycznie snobistycznymi samochodami, których wnętrza wypełnia masa drewnianych i skórzanych części marnie przyklejonych do każdego łączenia i szczeliny. A taka potrzeba zachodzi jedynie w przypadku członków rządu Wielkiej Brytanii i zarządu Rovera.

Nie chciałem przeszkadzać Solomonowi podczas jazdy, ponieważ jego związki z samochodami są dosyć nerwowe. Nie lubi nawet, jeżeli włącza się radio. Kierował ubrany w specjalne rękawiczki, specjalny kapelusz, specjalne okulary do jazdy, miał specjalny wyraz twarzy i obracał kierownicę w taki sposób, w jaki wszyscy przestają to robić najpóźniej cztery sekundy po zdaniu egzaminu na prawo jazdy. Jednak kiedy toczyliśmy się powoli wzdłuż placu Horse Guards Parade, igrając z prędkością mniej więcej czterdziestu kilometrów na godzinę, postanowiłem zaryzykować.

— Zakładam, że nie ma szans, abyś powiedział mi, co też rzekomo zrobiłem?

Solomon cmoknął z niezadowoleniem i jeszcze mocniej zacisnął dłonie na kierownicy, koncentrując się z wściekłością, gdyż próbowaliśmy pokonać jakiś wyjątkowo skomplikowany odcinek szerokiej i pustej jezdni. Dopiero kiedy sprawdził prędkość, obroty silnika, poziom paliwa, ciśnienie oleju, temperaturę, godzinę i (dwukrotnie) swoje pasy, uznał, że może sobie pozwolić na odpowiedź.

— To, co powinieneś był zrobić, panie — powiedział przez zaciśnięte zęby — to pozostać dobrym i szlachetnym człowiekiem. Jakim zawsze byłeś.

Zatrzymaliśmy się na dziedzińcu na tyłach Ministerstwa Obrony.

— A nie zachowałem się właśnie w ten sposób?

— Bingo. Parking. Umarliśmy i poszliśmy do nieba.

Mimo pokaźnej tablicy informacyjnej, głoszącej, że na terenie wszystkich obiektów Ministerstwa Obrony obowiązuje żółty alarm antyterrorystyczny, przeszliśmy przez bramę, ledwie zwracając na siebie uwagę strażników.

Zauważyłem, że angielscy strażnicy zawsze tak postępują, chyba że ktoś akurat pracuje w budynku, którego pilnują, a wtedy sprawdzają wszystko od plomb w zębach do mankietów w spodniach, aby upewnić się, że jest się tą samą osobą, która piętnaście minut wcześniej wyszła kupić kanapkę. Jeżeli jednak widzą kogoś po raz pierwszy, przepuszczają go od razu, ponieważ sprawienie mu jakiegokolwiek kłopotu uważaliby po prostu za zbyt krępujące.

Jeżeli chcecie zapewnić sobie dobrą ochronę, wynajmijcie Niemców.

Przebyliśmy trzy klatki schodowe, przeszliśmy tuzin korytarzy, wsiedliśmy do dwóch wind. Solomon wpisał mnie po drodze na kilka list gości, aż wreszcie dotarliśmy do ciemnozielonych drzwi z tabliczką C188. Solomon zapukał i usłyszeliśmy kobiecy głos wykrzykujący „Chwileczkę”, a zaraz potem „Już można”.

W środku, w odległości metra od wejścia znajdowała się ściana. Pomiędzy ścianą a drzwiami, w niesamowicie wąskiej przestrzeni siedziała przy biurku dziewczyna w cytrynowej bluzce. Przed nią znajdowały się elektroniczna maszyna do pisania, kwiatek w doniczce, kubek z ołówkami, pluszowa maskotka i wielki stos pomarańczowego papieru. Wydawało się nieprawdopodobne, że ktokolwiek lub cokolwiek może funkcjonować w tak niewielkiej przestrzeni. To zupełnie tak, jakbyście nagle odkryli, że w jednym z waszych butów żyje rodzina wydr.

O ile kiedykolwiek spotkało was coś takiego.

— Oczekuje was — powiedziała, nerwowo obejmując rękami całe biurko na wypadek, gdybyśmy coś przewrócili.

— Dziękuję pani — powiedział Solomon, przeciskając się obok niej.

— Ma pani agorafobię? — zapytałem, podążając za nim, i gdybym tylko miał więcej miejsca, kopnąłbym się — w tyłek, bo musiała słyszeć ten tekst pięćdziesiąt razy dziennie.

Solomon zapukał w kolejne drzwi i weszliśmy do środka.

Każdy metr kwadratowy, o który pomniejszono korytarz, wykorzystano na to biuro.

Mieliśmy tu wysoki sufit, z obu stron okien wisiały firanki z państwowego przydziału, pomiędzy oknami stało biurko wielkości kortu do squasha. Nad biurkiem pochylała się w namyśle łysiejąca głowa.

Solomon skierował się ku rozecie na środku perskiego dywanu i stanął wyprostowany zaraz obok jej lewego ramienia.

— Panie ONeal — powiedział. — Przyszedł Lang.

Czekaliśmy.

ONeal, jeżeli naprawdę tak się nazywał, w co wątpiłem, wyglądał jak mężczyzna, który przesiaduje za dużymi biurkami. Mówi się, że właściciele psów upodabniają się do swoich pupili, ale zawsze uważałem, że ta zasada sprawdza się, może nawet w większym stopniu, w odniesieniu do właścicieli biurek. Duża, płaska twarz, płaskie uszy i mnóstwo miejsc, w których można wygodnie trzymać spinacze. Nawet brak jakiegokolwiek zarostu korespondował z błyszczącą politurą biurka. Mężczyzna miał na sobie drogą koszulę i nie mogłem nigdzie dostrzec marynarki.

— Wydawało mi się, że byliśmy umówieni na dziewiątą trzydzieści — powiedział ONeal, nie podnosząc wzroku i nie spoglądając na zegarek.