Выбрать главу

Nie tylko mnie, widać, zmory senne męczyły, ale nie byliśmy na ich temat zbytnio rozmowni, pożartowaliśmy nieco i konstatując przy śniadaniu, że zapasy nasze są już na ukończeniu, zdecydowaliśmy wracać w dnia połowie. Póki co ruszyliśmy na razie przed siebie, postanawiając tylko uważnie wskazań zegarków pilnować, ale i tego nie dotrzymaliśmy, bo przed naszymi oczyma nowe, tajemnicze obrazy jęły się przesuwać. Podłoga skończyła się, chwilami po klepisku szliśmy, potem deski, posadzki i znów glina, a na niej ślady jakieś tajemnicze: odciski łap, pazurów. Po kątach strzały i kołczany się poniewierały, dzidy wbite w podłoże i skór dzikich zwierząt bogactwo, naczynia gliniane, a w nich resztki potraw i napitków dawno wniwecz przez czas obrócone. Ściany z bali sosnowych, powrósłem wiązanych, na krzyż na rogach łączonych, jakiś obraz z dziewczęciem o spojrzeniu cielęco – anielskim, który ktoś tu przed nami chyba z innej epoki przywlókł, tak do reszty nam nie pasował. Obok rohatyna z drzewcem długaśnym i buzdygany, i buńczuki, łuk, którego naciąg czas zeżarł, jakaś czaszka bawola z otworami po rogach i ogromnymi oczodołami patrzącymi na nas ze zdziwieniem i wyrzutem, lance ostre i długie.

W dali majaczyło coś na kształt pieczar, grot i jaskiń z czarnymi plackami dawno wypalonych ognisk, i malowidła na ścianach, i maczugi krzemieniem nabijane, a ciężkie i twarde jak ze stali. Przestraszyliśmy się wtedy, dokąd to jeszcze nas może mój pokój zaprowadzić – i bez słowa zawróciliśmy. Czego do dziś żałuję.

Boleję nad tym, że nie poszliśmy dalej, nie zaspokoiliśmy do cna swojej ciekawości, choć nie jestem pewien nawet, czy ten kres gdzieś istniał? Jedno jest pewne – już nigdy więcej nie udało mi się dotrzeć tak daleko. Wraz z tym, jak rosłem, kurczył się mój pokój, malał, zacieśniał się, ukrywał przede mną swe dzikie tajemnicze ostępy. Błądziłem wciąż po tych samych zaułkach parkietu w poszukiwaniu dalszej drogi i w coraz mniejszej odległości wyczuwałem obecność ścian.

Rybak – Mirosław P. Jabłoński

Zaledwie zamknął oczy znużony całym dniem ciężkiej pracy, gdy nagle poczuł mocne pociągnięcie za ramię. Na wszelki wypadek nie podnosił jeszcze powiek, łudząc się, iż owo wyrywające go ze snu szarpnięcie było jedynie przypadkowe. Tym boleśniej odczuł głos ojca, który nie pozostawił mu już cienia nadziei.

– Wstawaj, Arpo! Już entropia na nas. Musimy wypływać! Nie poruszył się nawet. Słyszał, jak ojciec zdjął z haków wiosła i wyszedł z chaty na brzeg morza, nad którym stała ich lepianka. Zapragnął uciec dokądś od tego wołającego go głosu, od bezkresnego i bezlitosnego oceanu i równie bezlitosnego tana Kawdoru, który zmuszał ich do pracy ponad siły. Zastanawiał się, czy nie pójść w przeszłość, cofnąć się o dni, tygodnie czy lata, by z dala od tego wszystkiego móc odpocząć i żyć jak człowiek. Wiedział wszakże, że to niemożliwe. Prędzej czy później temporalne wojska tana odnalazłyby go i wtrąciły do czasowej ciemnicy, by liczył w samotności kalorie wzrastającej entropii. Poza tym nie wiedział, jak daleko wstecz musi się udać, by być wreszcie wolny. Wiek? Tysiąclecie? Eon? Skąd mógł mieć pewność, że gdzieś tam, w zamierzchłej dali, nie spotka Pana na Czarnej Górze?

Wejście ojca zmąciło mu myśli. Wiedział, że teraz już nieodwołalnie musi wstać, i napawało go to fizycznym wręcz wstrętem.

– Arpo?! – powiedział ojciec z żalem i wyrzutem. – Musimy wypłynąć przed wzejściem Światłości. Wiesz przecież… Poderwał się gwałtownie, nie dając ojcu skończyć. Usłyszał w jego głosie nutę litości, której nie znosił u tego twardego, wielkiego mężczyzny. W takich chwilach stokroć bardziej nienawidził tana Kawdoru i stokroć goręcej pragnął jego śmierci.

Zaczął się szybko ubierać, pragnąc tym pośpiesznym działaniem zrzucić z siebie resztki senności. Ojciec stał w progu chaty. Bez słowa odczekał, aż syn ubierze się, orzeźwi łykiem zimnej przestrzeni i zagryzie kawałkiem wędzonego długonia. Widząc, że Arpo otarł wierzchem dłoni usta, ruszył przed siebie. Jego szerokie plecy opięte białym, mocnym i szorstkim płótnem wskazywały Arpo drogę niczym gwiazda przewodnia.

Arpo znał ścieżkę prowadzącą z ich lepianki nad morze równie dobrze jak własną popękaną i pomarszczoną od pracy i kosmicznej soli dłoń. Mimo to zdawał się na przewodnictwo ojca, przyspieszył więc, gdy jego bielejąca sylwetka zaczynała niknąć w ciemności. Do wzejścia światłości pozostało jeszcze wiele kalorii, ale oni mieli przed sobą długą drogę na łowisko.

Wreszcie dobrnęli do brzegu. Wszechświat leżał pod ich stopami spokojny i płaskie, powolne fale przestrzeni leniwie wpełzały na brzeg bez plusku.

Arpo odetchnął pełną piersią i czekał, aż ojciec wejdzie do łodzi. Czuł na nogach łagodny, chłodny dotyk przestrzeni. Zawsze w takich chwilach pamięć przywodziła mu przed oczy postać brata, Kara, który zginął przez jej tajemnicę. Westchnął głęboko. Nigdy z ojcem nie rozmawiał na ten temat, była to między nimi niepisana umowa, i zawsze rano, w takiej chwili jak ta, Arpo obiecywał sobie, że już dziś na pewno odważy się i porozmawia o Karze, o przestrzeni i o wielu innych rzeczach. Ale później, gdy byli daleko od brzegu wszechświata i następowała ta wartość entropii, kiedy nie było nic do roboty, bo sieci były już zarzucone i pozostawało tylko czekać lub wypatrywać temporalnych huraganów i tornad – wtedy właśnie milczeli. Tak było zawsze, odkąd Karo stracił swój magnetyzm. Arpo podejrzewał, że ojciec również myśli wtedy o jego bracie, lecz żaden z nich nie odważył się przerwać milczenia.

Dzisiaj! – postanowił w duchu Arpo. – Dzisiaj spytam na pewno.

Jak zawsze w takiej chwili poczuł przypływ entuzjazmu i pewności siebie. Zapomniał wtedy, że podobnie decydował się uczynić od niezliczonych już wartości entropii.

– Mamy dziś dobrą pogodę – przerwał ojciec jego, rozmyślania.

Arpo podniósł głowę. Jaśniało, kalorie mijały i dzień był coraz bliżej. Spostrzegł, że ojciec zabiera się do stawiania żagla, więc naparł mocno barkiem na rufę łodzi i zaczął ją spychać na morze. Przestrzeń burzyła się i pieniła wokół jego nóg, gdy drobił w miejscu starając się wymacać stopami najlepszy punkt podparcia. Z daleka słyszał zgrzyt spychanych z piasku łodzi innych rybaków, których, podobnie jak Arpo i jego ojca, dotknęła niełaska tana i w związku z tym musieli wypływać na połów codziennie. Wreszcie i ich łupina, która teraz wydawała się Arpo ciężka jak sam pałac kawdorski, ruszyła z chrzęstem po brzegu, aż podrzucona większą falą spłynęła po niej łagodnie na głębszą przestrzeń i tam zakołysała się niezdarnie. Arpo, który nie zdążył wskoczyć do łodzi i zwisał teraz na rękach kurczowo ściskając deski rufy i steru, ogarnęło przerażenie, gdyż poczuł, jak zimna przestrzeń zalewa go aż po szyję. Był tak przestraszony, iż bał się nawet krzyknąć, by ojciec przyszedł mu z pomocą. Wreszcie podciągnął się i dysząc ciężko z wysiłku i przerażenia zwalił się do środka łodzi.