Выбрать главу

Podniósł głowę: cisza, tak zwykła na jego ulicy. Wiedział, że zachowuje się idiotycznie, ale to było silniejsze. Podniósł się z fotela i na palcach zrobił dwa kroki w kierunku okna. Wstrzymując oddech przytknął nos do szyby, uważnie obserwując jezdnię. Przeszkadzały mu w tym krople deszczu spływające po szybie. Naturalnie wszystko było w porządku. Na dole pusto, żadnego furgonu ani niczego innego. Nawet ludzi pogoda zapędziła do domów. Uspokojony znów opadł w fotel. A więc zdawało mu się. Nic dziwnego. Lektura w połączeniu z tym deszczem i samolotem była bardzo sugestywna. Przeszło mu przez myśl, że firma dopnie swego i będzie miała w jego osobie stałego odbiorcę. Tak, był tego pewien. Wziął książkę i czytał dalej czując, jak go to coraz bardziej wciąga. "…Irwin wsiadł do szoferki. Wszystko w porządku. Mógł ruszać. Był cały mokry, ale doszedł do wniosku, że dla człowieka, który umrze za kilkanaście minut, jest to bez znaczenia. Chwycił za drążek i wrzucił bieg. Samochód wolno ruszał, a gdy już był na właściwej drodze, ostro przyspieszył…"

Norbert uniósł wzrok znad książki i spojrzał przez zachlapaną błotem szybę samochodu. Był na ulicy prowadzącej za miasto. Właśnie mijał stojącą przy krawężniku krzykliwą reklamę firmy "Coxon". Zmarszczył brwi, jakby nad czymś się zastanawiał, ale to był tylko moment. Po chwili rysy mu złagodniały. Już wiedział, po co jedzie. Wiedział, że za jakieś dwadzieścia minut będzie na miejscu. A tam zrobi to, co musi zrobić, gdyż świat jest obłąkany, a on nie może przecież dać obłąkanemu noża do ręki. Gdy o tym pomyślał, podniósł głowę do góry i już dalej spokojnie prowadził. Kilometry do miejsca przeznaczenia znikały pod maską wozu…

Tydzień później, gdy do mieszkania Norberta włamała się policja, poinformowana przez zaniepokojonego pracodawcę, w środku nie było nikogo. Nie znaleziono żadnych rzeczy, które mogłyby rzucić światło na sprawę zaginionego. Jedyne, co zwróciło uwagę policji, to zapalona przy stole lampa i leżąca na nim, obok zimnej herbaty, broszurka. Zastanawiające było, że miała ona wszystkie kartki nie zadrukowane.

Słoneczniki – Andrzej Drzewiński

Martowic z ponurą rezygnacją obgryzał kość i co jakiś czas dłubał w zębach. Przed nim za oknem rozpościerała się najstarsza część miasta, pamiętająca jeszcze dziewiętnasty wiek. Jej krańce ginęły na polach, a właściwie ugorach otaczających aglomerację. Zastanowił się, kiedy był tam ostatnio. Rok, dwa, nie… chyba z pięć lat temu. Kiedyś pracownicy służb miasta często wyjeżdżali, aby uprawiać ziemię, pooddychać świeżym powietrzem, ale teraz? Ziemia, którą zaopiekował się w parku miejskim, była żyzna, miejsce na chlew i oborę również się znalazło, a podróżować dla fantazji już od dawna mu się nie chciało. Czuł się za stary.

Z uczuciem, że ktoś, go obserwuje, odwrócił głowę. Nie lubił Stolera, małego gówniarza, który dostał się pod jego opiekę, gdy stary Stoler rozbił się w grawitolocie o maszt dawno nie działającego przekaźnika.

– Czego chcesz?

Mały przestąpił z nogi na nogę.

– Lecą ci, no wie pan.

Z łoskotem uderzyła kość o dno wazy.

– Wiem.

Wstał i zdecydowanym ruchem odsunął chłopaka z drogi.

– Zawołaj moją żonę, może już posprzątać – dodał stojąc w drzwiach windy.

Pogoda od samego rana była wspaniała, więc po wyjściu z budynku wcale się nie zdziwił, że oddycha szczególnie lekko. Od kilkunastu lat klimat zmieniał się na lepsze. Złapał kiedyś audycję satelitarną, gdzie jacyś faceci tłumaczyli sobie, że to naturalny proces oczyszczania się ekosfery. Może. Jak zwał, tak zwał, grunt, że lepiej się żyje. Ruszył ku kolejce. Tor zaczynał się obok dużego parkingu pełnego zakonserwowanych samochodów. Niefrasobliwie, nie chcąc nadrabiać drogi, wskoczył na dach pierwszego z rzędu wozu i ruszył do przodu. Rytmicznie odmierzając kroki przeskakiwał z dachu na dach. Buty wybijały cichy, metaliczny jęk. Wokół, jak okiem sięgnął, ciągnęły się równe linie identycznych, luksusowych i gotowych do jazdy maszyn. Miały tak stać w nieskończoność, gdyż tutaj na Ziemi zabrakło dla nich chętnych.

Wreszcie dachy odsłoniły stojącą za parkingiem kolejkę, niewysoki, krótki segment. Koło lądowiska w hangarze stał ich cały skład. Zatrzasnął drzwi i wcisnął program. Cicho, bez przyspieszeń, kolejka ruszyła po szynach. W tym samym momencie, jak na zamówienie, z góry dobiegł głuchy łoskot. Sina błyskawica przepaliła niebo: statek duży, pozaukładowy – tak jak zapowiadano. Martowic zły, gdyż nie chciał się spóźnić, zerknął ku górze obserwując walec zbliżający się do ukrytego za drzewami lądowiska.

Bernard siedział w fotelu i rozgryzał orzeszki ziemne, kiedy monitor obok salaterki na łupki zalśnił zimnym blaskiem. Lekko zaintrygowany uruchomił wizję i dojrzał twarz komandora Landloffa.

– Pan Kardycz?

Skinął głową, przypominając sobie słuchy o fatalnej pamięci wzrokowej starego.

– To świetnie. Chcę zawiadomić, iż zgadzam się na pańską propozycję.

Skrzywił się ironicznie i w ostatniej chwili zamaskował uśmiech kaszlem.

– Bardzo się cieszę – wykrztusił. – Znaczy… tego… kiedy będę mógł wyjść na powierzchnię?

– Zaraz jak tylko wylądujemy. Został pan przydzielony do drugiej grupy, razem z Edwinem i Leidą.

Słyszał o tym małżeństwie; spokojni, sumienni badacze.

– Wspaniale, zgłoszę się do wyjścia.

Landloff uśmiechnął się zdawkowo i wyłączył kanał. Grunt to mieć dobre rekomendacje – pomyślał Bernard i zachichotał głośno.

Z jękiem obrócił się fotel Ingi.

– Masz szczęście, draniu – powiedziała oblizując wargi.

Porozumiewawczo wyszczerzył zęby.

– A co? Sama też byś chciała pójść do miasta? Uniosła oczy ku górze.

– Czy ja coś mówię? Nikt nie lubi mieć dyżuru w czasie postoju.

Wychylił się poza oparcie i pogładził jej policzek.

– Nie martw się, coś ci przyniosę.

Spoważniała.

– Lepiej nie. Zauważą i będą mieli pretensję. Zacmokał, łamiąc dłonie teatralnym gestem.

– Ach… rzeczywiście, co ja nieszczęsny uczynić chciałem. Za byle drobiazg mogą mnie wsadzić do reaktora albo wyrzucić w próżnię.

Śmiali się tak głośno, że zwrócili uwagę Coldera, zazwyczaj drzemiącego w czasie lotu.

– Cicho, gówniarze, to jest lądowanie, a nie cyrk. Kiedyś… Umilkł przypomniawszy sobie, jakie miny wywołują jego wspomnienia.

Porozumiewawczo mrugnęli do siebie i rozparli się w fotelach. U góry nad ich głowami migały na ekranie strzępiaste chmury planety przodków.

Na lądowisku powitał ich rosły mężczyzna o opalonym karku. Nie wiadomo, czy był ryzykantem, czy też brakowało mu wyobraźni, w każdym razie czekał na nich w wagoniku zaparkowanym nie dalej niż dziesięć metrów od miejsca, gdzie osiadły łapy statku. Wystarczyłby tylko drobny błąd w manewrze lądowania…

– Martowic – powiedział, nie fatygując się nawet, by wyjść z kolejki. – Jestem opiekunem miasta.

Za nim przez wysokie drzewa przezierała oddalona zabudowa. Była nietypowa. Architektura dwudziestego pierwszego wieku nie zdążyła tutaj odcisnąć piętna nieskazitelnej monumentalności.

– Czy macie zezwolenie na pobyt?

Landloff już z nawyku przyjmujący rolę przywódcy skinął głową i podał opieczętowany wyświetlacz.

– Mamy pozwolenie od Komisji na dwadzieścia powieleń dowolnych obiektów.

Jak gdyby nie zważając na słowa, Martowic z uwagą oglądał wydruki i w chwilę po tym, jak umilkł zdezorientowany Landloff, skinął głową.

– Zgadza się – zlustrował ich wzrokiem. – Zdaje się, że pozwolenie mówi o dziesięciu osobach.