Выбрать главу

Ojciec skończył wciągać żagiel i czekał, aż wypełni się podmuchem zdolnym ruszyć ich łajbę z miejsca. Żagiel trzepotał sflaczały i Arpo zgnębiony pomyślał, iż przyjdzie im mozolnie wiosłować, aż do chwili, gdy z drętwiejącego bólu przestaną czuć własne ramiona. Nagle z głośnym trzaskiem płótno napięło się i szarpnęło gwałtownie ich stateczek pchając go niezmordowanie przed siebie z nagłym szumem i gwałtownością tak wielką, że spod dziobu łodzi poszły w górę białe bryzgi spienionej przestrzeni. Arpo osunął się na dno łodzi i z wdzięcznością pomyślał o Czarnej Górze. Była siedzibą Wielkiego Tana, ale to na jej właśnie szczycie rodziły się przed świtem korzystne dla rybaków wiatry. Gdyby nie to, Arpo nienawidziłby jej na równi z samym panem na Kawdorze.

Ojciec usiadł przy sterze i wpatrując się w ciemność, w której Arpo nie dostrzegał nic, prowadził ich łódź pewną dłonią. Obaj wiedzieli, że jak zwykle bezbłędnie trafią tam, gdzie obfitość długoni była największa. Szyprowie innych łodzi utrzymując taki dystans, by żagle ich ginęły chwilami gdzieś tam, na granicy widoczności, udawali, iż płyną w innym kierunku do chwili, gdy ojciec zarzucał sieć. Wtedy ich kutry zbliżały się i również zaczynały połów w dalszym ciągu utrzymując przyzwoitą odległość, lecz już z reguły mniejszą. Tak było zawsze i wszyscy się już do tego zdążyli przyzwyczaić. Jedynie Arpo zdawało się niekiedy, zwłaszcza gdy był w nie najlepszym humorze, że jest to niesprawiedliwe i że są przez resztę społeczności wykorzystywani. Jednak ani on sam, ani ojciec nigdy nie protestowali i udawali jak tamci, że niczego nie dostrzegają. Świt zbliżał się wielkimi krokami, aż wreszcie przestwór metaprzestrzeni rozbłysnął gwałtownym snopem różnokolorowych iskier tam, skąd po kilku wartościach entropii wytoczyła się oślepiająca kula światłości, niczym przeraźliwie pałający, złoty dysk wznoszący się z dna wszechświata. Powierzchnia przestrzeni upodobniła się wtedy do srebrzystej, niezwykle cienkiej folii, po której z mozołem posuwały się czarne i niezgrabne łodzie rybackie. Wreszcie i one stanęły, żagle zostały spuszczone, a rybacy rozpoczęli na kołyszących się pokładach swych łajb modły do Boga Światłości.

Arpo również ściągnął z masztu zwój białego płótna i milcząc usiadł obok ojca przy sterze. Postępowali tak zawsze, choć ojciec nigdy się nie modlił, i Arpo też nie odczuwał tej potrzeby. Milczenie wyznaczało właściwie rytm ich życia. Mogli milczeć na rozmaite tematy, na temat Kara, modłów, tajemnicy przestrzeni, tana Kawdoru i ich własnego pochodzenia. I co dziwne: obaj doskonale wiedzieli, kiedy i o czym ten drugi z nich milczy. Jednego tylko nie wiedzieli, tego mianowicie, w jaki sposób milczą na dany temat, jaki sąd o rzeczy stanowi to milczenie, jakie ma ono zabarwienie emocjonalne? Było bezgłośne i męczące, lecz jednocześnie łączyło ich niewidzialnymi więzami wspólnego porozumienia. Inni mogli o wszystkim rozmawiać – oni mogli o tym samym milczeć.

Wreszcie żagle na innych łodziach załopotały srebrną bielą. Łodzie posuwały coraz szybciej, bo wraz z nastaniem dnia sprzyjający im wiatr zaczął się wzmagać, aż z głośnym łopotem wzdętego lugra osiągnęli ten akwen przestrzeni, który choć na pozór niczym nie różnił się od innych, miał im jednak zapewnić obfity połów. Rzucili sieć i, patrząc jak znika pod powierzchnią przestrzeni, liczyli bojki. Nadeszła entropia na odpoczynek: jeszcze tylko ojciec umocował rumpel steru tak, by łódź szła cały czas lewym halsem, a więc w kierunku przeciwnym niż płynący pod nimi prąd podprzestrzenny, który tym samym naganiał im długonie do sieci. Można było odpocząć i siedli obaj na ławkach naprzeciwko siebie, równocześnie sięgnęli po torby z jedzeniem i wykonując te same ruchy z lustrzaną wręcz dokładnością, zaczęli jeść.

Spoglądali przy tym na siebie, mrugając od czasu do czasu, i – jak zwykle – milczeli. Arpo czuł narastające zdenerwowanie i nie wiedział, czemu ma je przypisać.

W końcu pojął, że to myśl o tym, by,wreszcie porozmawiać z ojcem, tak jątrzy go i podnieca. Im bliżej był decyzji otwarcia ust nie po to, by wepchnąć do nich kolejny kawałek wędzonej ryby, lecz by zapytać – tym większe czuł napięcie, tym grubszy mur milczenia oddzielał go od ojca, i zdawało mu się nawet, że każdą ginącą kalorią entropii mur grubieje i tężeje z prędkością światła. Już całe parseki dzieliły go od tego starego krzepkiego mężczyzny, którego dostrzegał jakby podwójnie, gdyż równocześnie widział stanowczą, ogorzałą twarz ojca dosłownie o wyciągnięcie ręki i na drugim końcu powierzchni wszechświata. Zwykle w takich chwilach rezygnował odkładając rzecz do następnego dnia i dla spokoju ducha przyrzekał sobie solennie, że ten kolejny dzień będzie już ostatnim. Przełknął kęs pożywienia i spojrzał badawczo na ojca. Po chwili przyłapał się na tym i zawstydzony spuścił wzrok. Zrozumiał, że ojciec wie doskonale i od dawna, czego on, Arpo, pragnie. Usłyszał długie westchnienie i zaraz potem jego głos, niezwykle cichy i łagodny, jak nigdy dotąd.

– Chciałeś ze mną rozmawiać, Arpo?

Podniósł gwałtownie głowę do góry, by po chwili znów wpatrywać się w deski pokładu.

– Tak – wybąkał nieśmiało.

– Czego się boisz? – spytał ojciec. – Spójrz na mnie! polecił.

Arpo usłuchał i ku swojemu zaskoczeniu spostrzegł, że ojciec uśmiecha się.

– Chcesz wiedzieć, dlaczego Karo musiał umrzeć i dlaczego tan Kawdoru polecił zniszczyć jego magnetyzm, tak by nawet w przeszłości nie pozostał po twoim bracie najmniejszy ślad?

Arpo bez słowa skinął głową.

– Powiem ci – westchnął znowu ojciec. – Miałem zamiar zrobić to już dużo wcześniej, wiele megakalorii temu, lecz myślałem, że nie jest to dla ciebie tak ważne. Ale teraz boję się, by twoja ciekawość nie zaprowadziła cię tam, gdzie dotarł Karo, czyli do nicości. Zauważyłem, że i ty często na długo zatapiasz wzrok w nieprzezroczystej kurtynie przestrzeni, starając się przeniknąć poza jej zasłonę. To jakaś fatalna prawidłowość w naszej rodzinie, jakiś zew, przekleństwo, ale i wspólnota krwi, za które to przywary ja ponoszę odpowiedzialność.

Ojciec umilkł na moment i zdrętwiały Arpo zaczął się rozpaczliwie zastanawiać, jaka to groźna tajemnica może ciążyć na ich rodzie, skazując na potępienie ludzi i gniew władcy. Nic nie wydumał, więc czekał z napięciem na dalsze słowa objaśnień; te jednak nie następowały. Ojciec jakby zbierał myśli czy porządkował w pamięci fakty.

Z przymkniętymi oczyma przebierał zanurzonymi w chłodnej przestrzeni palcami poddając się łagodnemu kołysaniu fal wszechświata.

Tymczasem Arpo niemal zawisnął wzrokiem na jego ustach i trwał w takim skupieniu, jakby z tych warg miał paść wyrok dotyczący życia lub śmierci. W dali, za postacią ojca, dostrzegał resztę niewielkiej flotylli, która również szła lewym halsem w odległości kilku kabli od ich łodzi.

– Przed wieloma gigakaloriami entropii żył na Kawdorskim Dworze młody mistrz, który byt jedynym uczonym na zamku ówczesnego tana. Reszta jego kolegów została bądź wypędzona z Czarnej Góry, bądź gniła w jej lochach, gdzie czas stoi w miejscu, a światło krąży wkoło, złapane przez złego władcę w sidła grawitacji, jakiej nawet jego ogromna chyżość nie jest w stanie się oprzeć.

W momentach dobrego humoru (naturalnie niezmiernie rzadkich) tan wydobywał swych więźniów i stawiając przed swe oblicze zapytywał, czy zmienili zdanie na najrozmaitsze tematy, jakie jemu wydawały się herezją. Tych, którzy załamali się i odwołali wcześniej głoszone poglądy – skazywał na wygnanie. Resztę niepokornych – ścinał bądź więził nadal, by kiedyś znów wezwać i zapytać, czy trwają w swym uporze? Często tej makabrycznej weryfikacji dokonywał ulubiony gryf władcy, który dziobaniem przypadkowo wybranych osób skazywał je na śmierć. Jak widzisz, Arpo, życie młodego mistrza, który nazywał się Moro, nie było najweselsze. Mając tak srogi przykład przed oczami, jakim były losy innych mędrców, musiał bardzo uważać na to, co robi i czym się zajmuje.