Выбрать главу

W tym czasie do podziemia napływało mnóstwo nowej, młodej krwi. Zadbała o to psychologia państwa policyjnego zapoczątkowana przez kanclerza Dantella. Kanclerz sprawnie zarządzał krajem, ale za każdym razem, gdy jego pachołkowie o północy pukali do drzwi, rodzili się nowi rewolucjoniści. Obawy Jacka Bernsteina, że w obliczu wyrafinowanej dobrotliwości rządu podziemie umrze śmiercią naturalną, nie całkiem się spełniły. Rząd nie był nieomylny i jego praktyki często zatrącały totalitaryzmem, dzięki czemu ruch oporu przetrwał w rozproszeniu i z roku na rok rósł nieznacznie. Administracja kanclerza Arnolda działała bardziej przebiegle, ale kanclerz Arnold już nie żył.

Wśród nowych ludzi, którzy przystąpili do ruchu w czasie trudniejszych lat pod koniec dwudziestego wieku, był Bruce Valdosto. Pojawił się w Nowym Jorku w pierwszym kwartale 1997, nikogo nie znając, pełen nieukierunkowanej nienawiści i wrzącego gniewu. Pochodził z Los Angeles. Jego ojciec prowadził tam knajpkę. Przyciśnięty przez urząd podatkowy, splunął poborcy w twarz i wyrzucił go na ulicę. (Rząd syndykalistyczny, fanatycznie purytański, prześladował wytwórców i sprzedawców alkoholu niemal tak, jak pisarzy i artystów.) Jeszcze tego samego dnia poborca podatkowy wrócił z sześcioma kolegami i wspólnymi siłami zatłukli starszego Valdosta na śmierć. Syn nie zdołał powstrzymać oprawców. Aresztowano go za utrudnianie pracy urzędnikom państwowym i zwolniono po miesiącu przesłuchań wyższego stopnia, jak eufemistycznie nazywano tortury. Wtedy Valdosto wyruszył na transkontynentalną hidżrę, która zakończyła się w mieszkaniu Jima Barretta na dolnym Manhattanie.

Miał wówczas siedemnaście lat. Barrett o tym nie wiedział. Dla niego Valdosto był niskim, smagłym mężczyzną mniej więcej w jego wieku, z nieprawdopodobnie szerokimi barami, potężnym torsem i nieproporcjonalnie małymi nogami. Miał gęstą, zmierzwioną czuprynę i płonące, dzikie oczy urodzonego terrorysty, ale nic w jego wyglądzie, słowach czy zachowaniu nie sugerowało młodego wieku. Barrett nigdy się nie dowiedział, czy Valdosto po prostu taki się urodził, czy też uległ przyspieszonemu procesowi starzenia w zbiorniku deprywacyjnym w Los Angeles.

— Kiedy zaczyna się Rewolucja? — chciał wiedzieć Valdosto. — Kiedy zacznie się zabijanie?

— Nie będzie żadnego zabijania — odparł Barrett.

— Przewrót będzie bezkrwawy.

— Niemożliwe! Musimy odrąbać głowę wroga. Łup, jak wężowi.

Barrett pokazał mu schematy przebiegu Rewolucji: kanclerz i Rada Syndyków trafiają do aresztu, młodsi oficerowie armii wprowadzają stan wyjątkowy, a ponownie powołany Sąd Najwyższy ogłasza przywrócenie obalonej Konstytucji 1789. Valdosto zerknął na schematy, skubnął nos, podrapał się po kosmatej piersi, zacisnął pięści i stęknął:

— Nieee. To nigdy nie przejdzie. Nie możecie liczyć na przejęcie kraju na drodze aresztowania dwóch tuzinów kluczowych osób.

— W 1984 tak właśnie się stało.

— Wtedy było inaczej. Rząd leżał w gruzach. Chryste, nawet nie mieliśmy prezydenta, no nie? Teraz mamy rząd złożony z prawdziwych profesjonalistów. Głowa węża jest większa niż myślisz, Barrett. Trzeba sięgnąć poza syndyków. Do biurokratów. Małych führerków, drobnych tyranów, którzy kochają swoje posady tak bardzo, że zrobią wszystko, by je zachować. Facetów pokroju tych, którzy zatłukli mojego ojca. Oni muszą odejść.

— Są ich tysiące — powiedział Barrett z nutą trwogi.

— Mówisz, że powinniśmy wykończyć całą służbę państwową?

— Nie całą. Ale większość. Usunąć brudy. Zacząć od zera.

Najbardziej przerażające w Valu było nie to, że uwielbiał snuć krwawe plany, ale że szczerze w nie wierzył i był gotów wprowadzić je w życie. Po godzinie znajomości Barrett był przekonany, że Valdosto ma już na koncie przynajmniej tuzin morderstw. Później stwierdził, że jest on tylko dzieciakiem marzącym o pomszczeniu ojca, ale nigdy nie opuściło go nieprzyjemne uczucie, że Val pozbawiony jest zwyczajnych ludzkich skrupułów. Pamiętał, jak prawię dekadę wcześniej dziewiętnastoletni Jack Bernstein upierał się, że najlepszym sposobem na obalenie rządu są zabójstwa polityczne. Pleyel, spokojny jak zawsze, zauważył: „Zabójstwo nie jest właściwym argumentem w dyskusji politycznej." O ile Barrett wiedział, w przypadku Bernsteina żądza krwi nigdy nie wyszła poza stadium teoretyczne, ale teraz młody Valdosto chciał przyjąć na siebie rolę Anioła Śmierci i spełnić marzenia tamtego. Dobrze, że Bernstein już nie jest zbytnio zaangażowany w działalność podziemia, pomyślał Barrett. Wystarczyłoby parę słów zachęty, a Valdosto stałby się jednoosobową brygadą terrorystyczną.

Zamiast tego został jego współlokatorem, w zasadzie przez przypadek. Musiał gdzieś spędzić pierwszą noc w mieście i Barrett zaproponował mu kanapę. Valdosto nie miał pieniędzy, więc nie mógł znaleźć sobie mieszkania. Jakoś tak wyszło, że nawet gdy został wciągnięty na listę płac tego, co obecnie zwali Kontynentalnym Frontem Wyzwolenia, nadal mieszkał u Barretta, który nie miał nic przeciwko. Po trzecim tygodniu powiedział:

— Daj sobie spokój z szukaniem lokum. Możesz zostać tutaj.

Dogadywali się wspaniale, mimo różnicy wieku i charakterów. Barrett odkrył, że Valdosto go odmładza. Choć sam zbliżał się do trzydziestki, czul się znacznie starszy — czasami wręcz bardzo stary. Działał w podziemiu prawie przez połowę życia, dlatego Rewolucja stała się dla niego czystą abstrakcją, kwestią nie kończących się zebrań, tajnych wiadomości i ulotek. Doktorowi opatrującemu jeden rozkwaszony nos po drugim trudno uważać się za zbawcę, który doprowadzi do wyeliminowania na świecie chorób; Barrett, uwikłany w drobnych rytuałach rewolucyjnej biurokracji, o wiele za często tracił z oczu główny cel albo wręcz zapominał o jego istnieniu. Zaczynał wstępować do królestwa cieni, w którym żył Pleyel i inni dawni agitatorzy — do królestwa, w którym pierwotny zapał wygasł, a idealizm przekształcił się w ideologię. Valdosto uratował go przed marazmem.

Dla Vala w Rewolucji nie było nic abstrakcyjnego. Dla niego Rewolucja sprowadzała się do rozwalania czerepów, skręcania karków i podkładania bomb w urzędach. Anonimowych urzędników rządowych uważał za swoich szczególnych wrogów, poznawał ich nazwiska, marzył o karach, jakie wymierzy każdemu z nich. Jego entuzjazm był zaraźliwy. Barrett, choć odcinał się od tej żądzy siania spustoszenia, zaczął sobie przypominać, że u podłoża jego codziennej rutyny leży jeden główny cel. Valdosto obudził w nim rewolucyjne marzenia, o których tak trudno było pamiętać z tygodnia na tydzień, przez lata i dziesięciolecia.

Kiedy nie rozmyślał o rozlewie krwi, Valdosto był wesołym, żywiołowym kompanem. Oczywiście, przyzwyczajenie się do jego ekscesów wymagało czasu. Pozbawiony niemal wszystkich hamulców, lubił wałęsać się nago po mieszkaniu, nawet gdy byli goście. Barrettowi odjęło mowę, gdy po raz pierwszy zobaczył tę nieprawdopodobnie groteskową, antropoidalną postać, z beczkowatym tułowiem gęsto porośniętym szorstką czarną szczeciną i nogami tak krótkimi, że bez większego wysiłku mógłby dosięgnąć rękami podłogi. Parę dni później drzwi jego pokoju otworzyły się gwałtownie, wypadła z nich naga dziewczyna. Val, też goły, gonił ją po całej bawialni, podczas gdy Barrett, Pleyel i dwóch innych gości w osłupieniu przyglądało się polowaniu. Wreszcie spanikowana dziewczyna (obserwatorzy widzieli tylko jej białe uda i podskakujące piersi) dała się zapędzić w kąt, a wówczas Val triumfalnie wywlókł ją za drzwi, żeby dopełnić aktu w zaciszu swego legowiska.