— Kochasz ją? — zagadnął obcy nieoczekiwanie.
— Oczywiście. Bardzo ją kocham — odparł mężczyzna zaskoczony.
— Macie dzieci. — Ze strony Szklistego było to bardziej stwierdzenie oczywistego faktu, niż pytanie.
— Mamy — potwierdził Lansing. — Jedno dziecko. Syna. Ma na imię Saul. — Sol? Na cześć waszego Słońca?
— Nie. Saul — sprostował Keith i przeliterował: — S-A-U-L. Na cześć człowieka, który był moim najlepszym przyjacielem, zanim zginął, Saula Ben-Abrahama…
— Więc jak właściwie nazywa się twój syn? Nie czasem Saul Lansing-Cervantes?
— Ależ właśnie tak. — Keitha zdumiała łatwość, z jaką ta obca istota pojęła zasady nadawania ludzkich imion.
— Saul Lansing-Cervantes… — wyszeptał Szklisty i dziwnie zadumany opuścił głowę na pierś. Po chwili podniósł wzrok. — Wybacz… To tak melodyjne imię…
— Uśmiałbyś się, wiedząc, kto je nosi. — Lansing sam parsknął śmiechem. — Kocham mojego syna, lecz jak żyję, nie widziałem większego antytalentu muzycznego. Ten dziewiętnastolatek świata nie widzi poza nauką. Studiuje teraz fizykę na uniwersytecie, daleko stąd. Jest bardzo zdolny i sądzę, że kiedyś zdobędzie wielką sławę na tym polu.
— Saul Lansing-Cervantes… Twój syn — powtórzył nieznajomy uroczyście. — Fascynujące… Lecz odbiegliśmy od tematu Rissy.
Keith wpatrywał się w niego dłuższy czas, coraz bardziej zaintrygowany. W końcu dał za wygraną.
— To cudowna kobieta — rzekł. — Inteligentna. Ciepła i pełna radości życia. Piękna. — Mówisz więc, że tworzycie stałą parę?
— Oczywiście.
— A to oznacza… monogamię, o ile dobrze zrozumiałem? Nie wiążesz się z nikim innym? — drążył z uporem Szklisty.
— To chyba jasne. — Mężczyzna zaczynał się irytować.
— Bez wyjątku?
— Bez wyjątku! — sapnął ze złością i na swoje nieszczęście dodał: — Jak do tej pory.
Intruz jakby tylko na to czekał.
— Jak do tej pory? — podchwycił. — Czyli jednak planujesz zmienić układy?
Tego było już za wiele. Co, do licha, ten natrętny, obcy stwór może wiedzieć o damsko-męskich układach? Keith spiorunował go wzrokiem.
— Daj z tym wreszcie spokój — warknął.
— Słucham…?
— Powiedziałem. Znajdź sobie jakiś inny temat.
— Dobrze… Czy czujesz się winny, Keith?
Lansinga o mało krew nie zalała.
— Czego ty, do diabła, chcesz? — wykrztusił. — Może mojej grupy krwi, co?
— To po prostu bardzo mnie interesuje… — stwierdził obcy niewinnie.
— To niech cię zainteresuje coś innego! — wybuchnął Keith.
— Przepraszam. Wobec tego… Gdzie po raz pierwszy spotkałeś Rissę?
Lansingowi opadły ręce.
— Na „La Belle Aurore” — rzekł, mierząc natręta wściekłym spojrzeniem. — Nasi byli szarzy, a ona w błękicie…[1]
— Przepraszam, chyba nie zrozumiałem…?
— To ja przepraszam. Przez chwilę inna cecha błędnego rycerza wzięła nade mną górę… Więc spotkaliśmy się na przyjęciu. To było w Nowym Pekinie, ziemskiej kolonii na Tau Celi IV. Pracowała w tym samym laboratorium, co mój kolega z lat szkolnych.
— Czy to była… jak to nazywacie? Miłość od pierwszego wejrzenia?
— Nie… Tak… Sam już nie wiem. — Keith znów zaczynał tracić cierpliwość.
Lecz przybysz jakby tego nie dostrzegał.
— Zatem jesteście małżeństwem od dwudziestu lat? — zapytał.
— Prawie. Nasza rocznica przypada w przyszłym tygodniu.
— Dwadzieścia lat… — westchnął Szklisty. — Tyle, co nic.
Lansing obruszył się.
— Ja bym raczej docenił, że aż tyle… — mruknął z wyrzutem.
— Wybacz mi mój komentarz — zmitygował się obcy. — Serdeczne gratulacje. — Zamilkł, zastanawiając się nad czymś. Wreszcie zadał następne pytanie: — A co najbardziej cenisz u Clarissy?
Mężczyzna lekko wzruszył ramionami.
— Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Ma kilka takich cech… Przede wszystkim podoba mi się, że Rissa akceptuje siebie taką, jaką jest. Ja na przykład muszę trzymać fason. Dlatego nieraz udaję bardziej obytego i bystrego, niż naprawdę jestem. W gruncie rzeczy to typowe zachowanie ludzi na wysokich stanowiskach. Kryje się za nim zwykły lęk, że inni odkryją twoje słabe strony i osądzą, że ważna pozycja cię przerasta. Sam doświadczyłem tego na własnej skórze, ale Rissa nie podlega takiej słabości. Nigdy nie udaje kogoś, kim nie jest. — Szklisty skinął z uznaniem. — Podziwiam też jej równowagę psychiczną — ciągnął dalej Keith. — Jej wprost niezwykłe opanowanie. Jeśli sprawy przybierają zły obrót, ja ciskam się wytrącony z równowagi, a Rissa po prostu z uśmiechem robi, co się da, żeby doprowadzić wszystko do porządku. Jeżeli sytuacja jest beznadziejna, ona spokojnie przyjmuje stan rzeczy taki, jakim jest. — Mężczyzna westchnął. — Tak… Moja żona przewyższa mnie pod wieloma względami…
Szklisty rozważył w myśli słowa Keitha.
— Jest kimś, kogo warto zatrzymać przy sobie za wszelką cenę, Keith — rzekł wreszcie.
Zmieszany Lansing osłupiał, wpatrując się z niedowierzaniem w przejrzystą istotę…
III
Zabawka z klocków… To pierwsze skojarzenie, które przyszło Lansingowi na myśl dwa lata temu, gdy po raz pierwszy ujrzał części składowe Starplex, montowane w orbitalnych stoczniach Rehbollo. Olbrzymi statek-stacja składał się z dziewięciu części składowych. W tym ośmiu wyglądających identycznie.
Największą stanowił dysk centralny z czworokątnym rdzeniem. Dysk miał 290 metrów średnicy i 30 metrów grubości, natomiast pionowy czworokątny rdzeń wystawał po 90 metrów z obydwu jego stron; stąd też wysokość statku wynosiła w sumie 210 m. W grzybiastych osłonach na obydwu krańcach rdzenia tworzącego oś pionową stacji były zainstalowane paraboliczne tarcze hiperprzestrzennych teleskopów radiolokacyjnych.
Dysk centralny w rzeczywistości składał się z trzech szerokich pierścieni otaczających wał rdzenia. Pierwszy, rozciągający się w promieniu 95 metrów, był olbrzymim pustym zbiornikiem, który mogło zalać 686 000 metrów sześciennych słonej wody, przekształcając go w pokład oceaniczny.
W drugim torusie o szerokości dwudziestu metrów i grubości dziesięciu pokładów znajdowała się sekcja inżynieryjno-naprawcza.
Ostatni pierścień zajmowało osiem gigantycznych ładowni i doki dwudziestu śluz cumowniczych, których grodzie znajdowały się łukowatej zewnętrznej krawędzi dysku.
Pozostałe fragmenty konstrukcji to osiem modułów mieszkalnych. Każdy z nich był trójkątnym graniastosłupem foremnym, o identycznej długości w podstawie i wysokości (po 90 metrów) i szerokości trzydziestu metrów. Moduły były umieszczone naprzeciwko siebie, dotykając grzbietami osi-rdzenia dysku centralnego; układ ten powtarzał się po obu stronach płaszczyzny dysku.
Statek-stacja widziany z boku przypominał romb, przedzielony prostokątną sztabą; natomiast z góry wyglądał jak krzyż zamknięty w okręgu.
Moduły mieszkalne składały się z trzydziestu poziomów Pomieszczenia na dowolnym poziomie dawało się przystosować do wymagań jakiejkolwiek nowej rasy, bądź też specjalnego wyposażenia. W razie potrzeby jeden z modułów można było wyczepić z konstrukcji Starplex i pozostawić w przestrzeni jako samodzielną bazę na wypadek nie cierpiących zwłoki, długoterminowych badań na obszarze nowego sektora.