Выбрать главу

Stephen Baxter

Mojej żonie Sandrze

I pamięci H.G.

OD WYDAWCY

Załączoną relację dostałem od właściciela małego antykwariatu mieszczącego się tuż przy Charing Cross Road w Londynie. Księgarz powiedział mi, że znalazł jaw formie rękopisu w nie opatrzonym etykietką pudle, pośród kolekcji książek, które otrzymał w spadku po śmierci przyjaciela; wiedząc o moim zainteresowaniu dziewiętnastowieczną beletrystyką spekulatywną, antykwariusz przekazał mi rękopis jako ciekawostkę, mówiąc: „Może coś pan z tego zrobi.”

Tekst napisany był na maszynie na zwykłym papierze, ale dopisana ołówkiem notatka potwierdzała, że został przepisany z oryginału, który „skreślono ręcznie na tak starym papierze, że pokruszył się i był nie do uratowania”. Oryginał ten, o ile w ogóle istniał, zaginął. Nie ma informacji ani o autorze, ani o pochodzeniu rękopisu.

Ograniczyłem poprawki redakcyjne do wygładzenia tekstu, zamierzając jedynie wyeliminować niektóre błędy i powtórzenia w rękopisie, który najwyraźniej spisano w pośpiechu.

Jak mamy go potraktować? Używając słów Podróżnika w Czasie, musimy „uznać go za kłamstwo... lub proroctwo... Sądźcie, że długo rozmyślając nad przeznaczeniem naszej rasy, w końcu spłodziłem tę fikcję...”. Nie posiadając innych dowodów, musimy uważać to dzieło za fantazję — lub też wymyślny figiel — ale jeśli w relacji zawartej na tych stronach jest choćby jedno ziarnko prawdy, to zaskakujące, nowe światło pada nie tylko na jedno z naszych najsłynniejszych dzieł fikcji literackiej (o ile to była fikcja!), lecz również na naturę naszego wszechświata i miejsca, które w nim zajmujemy.

Poniżej przedstawiam relację bez dalszych komentarzy.

Stephen Baxter

styczeń, 1995

PROLOG

W piątek rano, po powrocie z przyszłości obudziłem się późno, wynurzając się z bardzo głębokiego, pozbawionego snów stanu uśpienia.

Wstałem z łóżka i rozsunąłem zasłony. Słońce jak zwykle wznosiło się leniwie na niebie i przypomniałem sobie, jak szybko przeskakiwało po nim w przyspieszonej perspektywie Podróżnika w Czasie! Teraz jednak wydawało się, że znów znalazłem się we wlokącym się czasie, jak owad uwięziony w ściekającej żywicy.

Za oknem wzmogły się hałasy poranka w Richmond: tętent końskich kopyt, turkot kół na kocich łbach, trzaskanie drzwiami. Plujący dymem i iskrami tramwaj parowy przetaczał się niezdarnie wzdłuż Petersham Road, a w powietrzu unosiły się krzyki domokrążców przypominające mewie piski. Stwierdziłem, że moje myśli oddalają się od niesamowitych podróży w czasie i wracają do przyziemnych spraw: przejrzałem treść najświeższego wydania „Pall Mall Gazette” oraz notowania na giełdzie i z nadzieją oczekiwałem, że być może poranna poczta przyniesie „American Journal of Science”, który będzie zawierał moje rozważania na temat odkryć A. Michelsona i E. Morleya dotyczących pewnych osobliwych właściwości światła, przedstawionych w tym czasopiśmie przed czterema laty, w roku 1887...

I tak dalej! Szczegóły codziennego życia stłoczyły się w mojej głowie i na zasadzie przeciwności wspomnienie o mojej podróży w przyszłość zaczęło się wydawać fantazją, a nawet absurdem. Kiedy to teraz przemyślałem, wydało mi się, że całe to doświadczenie miało w sobie coś z halucynacji, nieomal że snu: było tam poczucie pospiesznego spadania, niejasności wszystkiego, co było związane z podróżowaniem w czasie, i na koniec moje wejście w koszmarny świat roku Pańskiego 802 701. Wpływ zwykłych spraw na naszą wyobraźnię jest doprawdy niezwykły. Stojąc tak w piżamie, lekka niepewność, która w końcu naszła mnie zeszłej nocy, powróciła i zacząłem powątpiewać w istnienie samego wehikułu czasu — pomimo bardzo wyraźnych wspomnień dwóch lat mojego życia, które spędziłem pośród śrubek i nakrętek przy jego konstrukcji, nie mówiąc już o dwóch poprzednich dekadach, podczas których z anomalii zaobserwowanych przeze mnie w trakcie studiów nad optyką fizyczną, wyłuskałem teorię podróży w czasie!

Wróciłem myślami do rozmowy z przyjaciółmi przy kolacji poprzedniego wieczora — jakimś cudem tamte kilka godzin wydawały się teraz znacznie wyraźniejsze od wszystkich dni, które spędziłem w świecie przyszłości — i przypomniałem sobie ich różnorodne reakcje na moją relację: wszyscy ucieszyli się z dobrej opowieści, a towarzyszyły temu wyrazy współczucia lub prawie że drwiny, zależnie od temperamentu poszczególnych osób. Przypomniałem sobie także nieomal powszechny sceptycyzm. Tylko jeden ze słuchaczy, mój bliski przyjaciel, którego na tych stronach nazwę Pisarzem, wydawał się przyjmować moje chaotyczne opisy z obcą innym dozą zrozumienia i zaufania.

Stojąc przy oknie, przeciągnąłem się i wątpliwości co do moich wspomnień doznały wstrząsu! Ból w plecach był nadto prawdziwy, ostry i palący, tak samo zresztą jak pieczenie w mięśniach nóg i ramion: protest mięśni już niezbyt młodego człowieka, którego zmuszono, wbrew jego zwyczajom, do wysiłku.

— No cóż — spierałem się głośno ze sobą — jeśli twoja podróż w przyszłość była naprawdę snem, w całości, łącznie z tą niewesołą nocą, kiedy walczyłeś z Morlokami w lesie, to skąd się wzięły te bóle i cierpienia? Czyżbyś hasał po swoim ogrodzie w jakimś lunatycznym delirium?

I wtedy właśnie zobaczyłem rzuconą bez ceregieli w kąt pokoju niewielką kupkę rzeczy: było to ubranie, które całkowicie znosiłem podczas wyprawy w przyszłość, i które nadawało się teraz tylko do wyrzucenia. Dostrzegłem plamy od trawy i ślady od nadpalenia; kieszenie były rozdarte i przypomniałem sobie, jak Weena wykorzystała te płaty materiału jako improwizowane wazy, które wypełniła wyblakłymi kwiatami z przyszłości. Oczywiście, nie było butów — poczułem dziwny żal z powodu wygodnych, starych pantofli, które bezmyślnie zabrałem ze sobą we wrogą przyszłość, zanim porzuciłem je na pastwę niewyobrażalnego losu! — i na dywanie leżały brudne, pokrwawione resztki moich skarpet.

W jakiś sposób to właśnie istnienie tych skarpet — tych komicznych, poszarpanych skarpet! — przekonało mnie, bardziej niż wszystko inne, że nie postradałem jeszcze zmysłów, że mój lot w przyszłość nie był wcale snem.

Uznałem, że muszę wrócić do czasu; muszę zebrać dowody, że przyszłość jest tak realna jak Richmond roku 1891, żeby przekonać krąg moich przyjaciół i rywali w badaniach naukowych, a także usunąć ostatnie ślady własnego zwątpienia.

Kiedy powziąłem to postanowienie, nagle zobaczyłem słodką, pustą twarz Weeny, tak żywą, jakby stała tam przede mną. Moje serce rozdarły smutek i poczucie winy z powodu własnej impulsywności. Weena, elojska kobieta-dziecko, podążyła za mną do Pałacu z Zielonej Porcelany przez głębiny powstającego na nowo lasu tamtej odległej doliny Tamizy i zgubiła się podczas zamieszania związanego z pożarem oraz napaścią potwornych Morloków. Zawsze byłem mężczyzną, który najpierw działa, a dopiero potem zaczyna racjonalnie myśleć! W moim kawalerskim życiu ta skłonność nigdy jeszcze nie postawiła w poważnym niebezpieczeństwie nikogo z wyjątkiem mnie samego, teraz jednak, w bezmyślności i nierozważnym pośpiechu, naraziłem biedną, ufną Weenę na przerażającą śmierć w mrokach Ciemnej Nocy Morloków.

Moje ręce były splamione krwią, i to nie tylko posoką tych paskudnych, zdegenerowanych podludzi, Morloków. Postanowiłem, że muszę się zrehabilitować — jak tylko potrafię — za moje obrzydliwe potraktowanie biednej, ufnej Weeny.

Byłem bardzo zdecydowany. Moje przygody, fizyczne i intelektualne, jeszcze nie dobiegły końca!