Выбрать главу

— Rozumiem — powiedział Morlok.

Wdrapałem się na siodełko wehikułu.

— A co z tobą, Nebogipfelu? Czy polecisz ze mną? Wyobrażam sobie, co mógłbyś tam robić i nie chcę cię tu pozostawiać na lodzie.

— Dziękuję, ale nie. Nie pozostanę tu zbyt długo.

— Dokąd się wybierzesz?

Uniósł twarz. Deszcz nie był teraz taki ulewny, ale z rozjaśniającego się nieba nadal padały kropelki, tworząc rzadką mgiełkę i rozpryskując się na wielkich rogówkach oczu Morloka.

— Ja też jestem świadomy zamykających się kół — odrzekł. — Ale ciekawi mnie, co się znajduje za tymi kołami...

— Co masz na myśli?

— Gdybyś tu wrócił i zastrzelił swojego młodszego odpowiednika, nie byłoby żadnej sprzeczności przyczynowej. Zamiast tego stworzyłbyś nową historię, świeży wariant w wielorakości, w którym zginąłbyś młodo z ręki obcego człowieka.

— Teraz to wszystko jest dla mnie dość jasne. Z powodu istnienia wielorakości, w pojedynczej historii nie jest możliwy żaden paradoks.

— Ale — ciągnął spokojnie Morlok — Obserwatorzy sprowadzili cię tutaj, abyś mógł dostarczyć plattneryt samemu sobie — abyś mógł zapoczątkować serię wydarzeń, które doprowadziły do zbudowania pierwszego wehikułu czasu i stworzenia wielorakości. Istnieje zatem większe koło, które się zamyka: koło wielorakości.

Zrozumiałem, do czego zmierza.

— Jak by nie było, istnieje jakaś zamknięta pętla przyczynowości — stwierdziłem — dżdżownica, która pożera własny ogon... Wielorakość nie mogłaby zaistnieć, gdyby już nie istniała!

Nebogipfel powiedział, że Obserwatorzy wierzą, iż rozwiązanie tego ostatecznego paradoksu wymaga istnienia większej liczby wielorakości: wielorakości wielorakości!

— Aby rozplatać pętlę przyczynową, logiczną koniecznością jest wyższy porządek — wyjaśnił Nebogipfel. — Tak jak musiała istnieć nasza wielorakość, aby można było rozwikłać paradoksy pojedynczej historii.

— Ale... Niech to licho porwie, Nebogipfelu! Aż kręci mi się w głowie na tę myśl. Równoległe zbiory wszechświatów... Czy to możliwe?

— Jak najbardziej — odparł. — I Obserwatorzy zamierzają tam się udać.

Opuścił głowę. Zrobiło się już dość jasno i zobaczyłem, jak ciastowata skóra wokół jego oczu marszczy się, kiedy zmrużył oczy.

— I zabiorą mnie ze sobą — dodał. — Nie wyobrażam sobie większej przygody... A ty?

Siedząc na siodełku w wehikule, po raz ostatni rzuciłem okiem na zwyczajny, dżdżysty poranek w dziewiętnastym wieku. Wzdłuż całej Petersham Road widać było zarysy domów pełnych śpiących ludzi. Poczułem zapach wilgotnej trawy. Gdzieś trzasnęły drzwi, gdy jakiś mleczarz lub listonosz rozpoczynał swój dzień pracy.

Wiedziałem, że już nigdy tu nie wrócę.

— Nebogipfelu, gdy dotrzesz do tej większej wielorakości, co wtedy?

— Istnieje wiele porządków nieskończoności — odparł spokojnie, drobny deszcz ściekał mu po twarzy. — Przypomina to hierarchię: struktur wszechświatowych i ambicji. — Nadal mówił swoim morlokowym, trochę bełkotliwym głosem z całkowicie obcą intonacją, a jednak słychać było w tym głosie zdumienie. — Konstruktorzy mogliby mieć wszechświat na własność, ale to im nie wystarczało. Rzucili więc wyzwanie skończoności i dotarli do granicy czasu, przekroczyli ją, a następnie umożliwili umysłowi skolonizowanie wszystkich wszechświatów wielorakości. Ale Obserwatorom z optymalnej historii nawet to nie wystarczało i szukają sposobów, by dotrzeć do dalszych porządków nieskończoności...

— A jeśli im się uda? Czy spoczną?

— Nie ma spoczynku, granicy, końca drogi. Nie ma granic, których życie i umysł nie mogłyby zakwestionować i przekroczyć.

Zacisnąłem rękę na dźwigni i przysadzisty wehikuł zadrżał.

— Nebogipfelu, ja...

Uniósł rękę.

— Jedź — powiedział.

Wziąłem oddech, chwyciłem dźwignię rozruchową obiema rękami i ruszyłem z głuchym odgłosem.

KSIĘGA SIÓDMA

DZIEŃ 292 495 940

1. DOLINA TAMIZY

Wskazówki chronometrycznych tarcz zawirowały. Słońce stało się smugą ognia, a potem jaskrawym łukiem, natomiast Księżyc falującą wstęgą. Drzewa drżały, przechodząc przez swoje roczne cykle zbyt szybko, bym mógł je prześledzić. Niebo przybrało kolor cudownie głębokiego błękitu przypominającego zmierzch w środku lata, a chmury stały się niewidoczne.

Majacząca, przezroczysta sylwetka mojego domu wkrótce zniknęła mi z oczu. Krajobraz rozmazał się i jeszcze raz wspaniała architektura Wieku Budowli zalała Richmond Hill jak fala przypływu. Nie dostrzegłem żadnych oznak charakterystycznych dla konstrukcji historii Nebogipfela: zatrzymania ruchu wirowego Ziemi, budowy Sfery wokół Słońca i tak dalej. Obecnie obserwowałem, jak fala ciemniejszej zieleni pokrywa zbocze wzgórza i pozostaje tam nie zakłócona przez zimę. Wiedziałem, że dotarłem do tamtej szczęśliwszej przyszłości, kiedy do Brytanii powrócił cieplejszy klimat — z bolesną tęsknotą pomyślałem, że przypomina to epokę paleoceńską.

Rozglądałem się uważnie za Obserwatorami, ale nie było po nich śladu. Obserwatorzy — te olbrzymie, niewyobrażalne umysły, twory wielkich raf intelektu, które zamieszkują optymalną historię — przestali się mną interesować i mój los spoczywał w moich rękach. Poczułem ponure zadowolenie z tego powodu i — gdy licznik dni przekroczył liczbę dwieście pięćdziesiąt tysięcy — pociągnąłem ostrożnie dźwignię zatrzymującą.

Po raz ostatni zobaczyłem Księżyc, kiedy wirując przechodził przez swoje fazy i gasnął. Przypomniałem sobie, że po raz ostatni wybrałem się z Weeną do Pałacu z Zielonej Porcelany tuż przed porą, którą Eloje nazywali Ciemną Nocą, czyli okresem ciemności, kiedy nie świecił księżyc i Morlokowie wychodzili na powierzchnię, by się rozprawić z Elojami. Jakże bezgranicznym byłem wtedy głupcem! Jak wielką się wykazałem popędliwościąi bezmyślnością — jak bardzo nie dbałem o biedną Weenę — że podjąłem taką wyprawę o tak niebezpiecznej porze.

Cóż, teraz powróciłem — pomyślałem z pewną zaciętością. Byłem zdecydowany naprawić swoje błędy z przeszłości lub zginąć.

Wehikuł z szarpnięciem wyskoczył z szarej kotłowaniny i nagle zalało mnie silne, ciepłe światło słoneczne. Wskazówki tarcz chronometrycznych zatrzymały się z grzechotem. Był dzień 292 495 940, dokładnie ten w roku Pańskim 802 701, w którym straciłem Weenę.

Znajdowałem się na znajomym zboczu. Światło słoneczne było jaskrawe i musiałem osłonić oczy. Jako że wyruszyłem z ogrodu na tyłach domu, a nie z laboratorium, nie byłem w miejscu, w którym wylądowałem podczas mojej pierwszej podróży, lecz jakieś dwadzieścia jardów dalej na małym trawniku porośniętym rododendronami. Trochę wyżej na wzgórzu za moimi plecami zobaczyłem znajomy profil białego sfinksa z niezmiennym, nieodgadnionym półuśmiechem. Podstawę z brązu nadal pokrywała gruba warstwa śniedzi, choć gdzieniegdzie modelowane inkrustacje były spłaszczone wskutek moich dawnych, daremnych prób wdarcia się do wnętrza i odzyskania skradzionego wehikułu czasu. Trawa była poharatana i poprzecinana, wskazując trasę, którą Morlokowie zawlekli wehikuł do piedestału.

Ze wstrząsem uświadomiłem sobie, że skradziony wehikuł właśnie teraz tam jest. Dziwne to było uczucie, kiedy pomyślałem, że tamten wehikuł stoi w ciemnej komorze nie dalej niż kilka jardów ode mnie, podczas gdy ja siedzę w jego idealnej kopii, która błyszczy na trawie!