Выбрать главу

Odkręciłem dźwignie sterownicze i schowałem je do kieszeni, po czym zszedłem na ziemię. Na podstawie kąta padających promieni słonecznych oceniłem, że jest być może trzecia po południu. Powietrze było ciepłe i wilgotne.

By lepiej się zorientować w sytuacji, przeszedłem jakieś pół mili w kierunku południowo-wschodnim, na przedni skraj dawnego Richmond Hill. W moich czasach stał tu Terrace, z ekskluzywnymi frontonami i rozległymi widokami na rzekę oraz krainę ciągnącą się w dal na zachód. Teraz grzbiet wzgórza porastała rzadka kępa drzew — nie było śladu po Terrace i przypuszczałem, że nawet fundamenty domów musiały zostać zniszczone przez korzenie drzew — ale mimo wszystko, tak jak w roku 1891, krajobraz na południu i zachodzie był niezwykle przyjemny dla oka.

Stała tu ławka z żółtego metalu, którą już poprzednio widziałem. Pokryta była czerwoną rdzą, a jej boczne oparcia nadżarte, przypominające stwory z jakiejś zapomnianej mitologii. Wdrapała się na nią jakaś pokrzywa o dużych liściach zabarwionych na piękny brąz. Odgarnąłem ją — nie parzyła — i usiadłem, gdyż byłem już zgrzany i spocony.

Słońce stało dość nisko na zachodniej stronie nieba; jego światło odbijało się migotliwie od rozproszonych budowli i zbiorników wodnych, które cętkowały zielony krajobraz. Nad całym lądem unosiły się opary gorąca. Czas i cierpliwe procesy geologiczne sprawiły, że ten krajobraz już nie był taki jak w moich czasach, ale rozpoznałem kilka charakterystycznych elementów, choć uległy one zmianie. „Niezrównaną dolinę Tamizy” z wiersza poety nadal cechowało marzycielskie piękno. Srebrna wstęga rzeki znajdowała się w pewnej odległości ode mnie. Jak już spostrzegłem wcześniej, Tamiza wygięła się w łuk i biegła teraz bezpośrednio z Hampton do Kew. Pogłębiła również swe koryto; tym samym Richmond znajdowało się teraz wysoko na zboczu szerokiej doliny, jakąś milę od wody. Wydawało mi się, że z dawnej wyspy Glover zrobił się zadrzewiony pagórek na środku starego łożyska. Łąki Petersham zachowały w dużym stopniu swój pierwotny kształt, ale teraz znajdowały się wysoko nad poziomem rzeki. Przypuszczałem, że cały ten obszar jest znacznie mniej bagnisty niż w moich czasach.

Wszędzie rozsiane były wielkie budowle z tego wieku, z zawile rzeźbionymi gzymsami i wysokimi kolumnami, eleganckie i opuszczone. To były kolce architektonicznej kości wystające z porośniętego zielenią zbocza wzgórza. W odległości około mili zobaczyłem wielką budowlę z granitu i aluminium, do której dotarłem pierwszego wieczoru podczas pierwszej wyprawy. Tu i ówdzie z zielonej powłoki unosiły swe głowy olbrzymie posągi, piękne i tajemnicze jak sam sfinks, i wszędzie widziałem kopuły oraz kominy będące wizytówką Morloków. Dookoła rosły olbrzymie kwiaty z błyszczącymi, białymi płatkami i lśniącymi liśćmi. Nie po raz pierwszy ten krajobraz, ze swym nadzwyczajnym i pięknym kwieciem oraz usadowionymi w zieleni pagodami i kopułami, przywiódł mi na myśl Royal Botanical Gardens w Kew z moich czasów. Był to jednak ogród, który porastał całą Anglię i stał się dziki oraz zaniedbany.

Na horyzoncie widniała duża budowla, której poprzednio nie zauważyłem. Prawie ginęła w mgłach północnego zachodu, w kierunku Windsoru; była zbyt odległa i niewyraźna, bym mógł rozpoznać szczegóły. Obiecałem sobie, że pewnego dnia wybiorę się do Windsoru, gdyż jeśli cokolwiek z moich czasów przetrwało ewolucję i zaniedbanie minionych tysiącleci, to na pewno tamten zabytek po masywnej twierdzy normańskiej.

Odwróciłem się i zobaczyłem krajobraz rozciągający się w dół w kierunku Banstead. Rozpoznałem układ lasków i wzgórz, upstrzonych zbiornikami pobłyskującej wody, z którym zaznajomiłem się podczas moich wcześniejszych wypraw. To właśnie w tamtych stronach — w odległości osiemnastu lub dwudziestu mil — stał Pałac z Zielonej Porcelany. Spoglądając w tamtym kierunku, wydawało mi się, że dostrzegam wieżyczki tamtej budowli, ale mój wzrok już nie był taki dobry jak dawniej i nie miałem pewności.

Wtedy poszedłem z Weeną pieszo do tego Pałacu, by poszukać broni i innych zapasów, które pozwoliłyby mi podjąć walkę z Morlokami. Zaiste, o ile pamięć mnie nie myliła, to ja — a właściwie mój młodszy odpowiednik — nawet w tej chwili musiałem tkwić wewnątrz tamtych wypolerowanych, zielonych murów!

W odległości około dziesięciu mil między mną i Pałacem stała bariera: zwarty, ciemny las. Nawet przy świetle dziennym rzucał mroczny, złowieszczy cień o szerokości co najmniej mili. Niosąc Weenę, przeszedłem dość bezpiecznie przez ten las za pierwszym razem, gdyż zaczekaliśmy na światło dzienne; za drugim jednak razem, podczas naszego powrotu z Pałacu (dziś wieczorem!), uległem zniecierpliwieniu i zmęczeniu. Zdecydowany jak najwcześniej wrócić do sfinksa, by spróbować odzyskać wehikuł, zagłębiłem się w las w ciemności i zasnąłem, po czym Morlokowie napadli na nas, zabierając Weenę.

Wiedziałem, że miałem szczęście, iż uszedłem z tego szaleństwa z życiem. A jeśli chodzi o biedną Weenę...

Teraz jednak odsunąłem to uczucie wstydu na bok. Przypomniałem sobie bowiem, że jestem tu, by to wszystko naprawić.

Było jeszcze dość wcześnie, bym zdołał dotrzeć do lasu przed zmrokiem. Nie miałem oczywiście broni, ale nie przybyłem tu po to, by walczyć z Morlokami — już z tym skończyłem — lecz po prostu uratować Weenę. A kalkulowałem sobie, że do tego nie będę potrzebował żadnej broni potężniejszej od własnego rozumu i pięści.

2. SPACER

Stojąc na tamtym zboczu, z mosiężnymi i niklowymi częściami pobłyskującymi w słońcu, wehikuł czasu rzucał się w oczy, więc — choć nie zamierzałem z niego ponownie korzystać — postanowiłem go ukryć. W pobliżu rósł lasek. Zaciągnąłem tam przysadzistą machinę i zakryłem gałęziami oraz liśćmi. Musiałem się przy tym mocno natrudzić, gdyż wehikuł sporo ważył. Po skończeniu całej operacji byłem spocony, a w darni, po której wlokłem machinę, pozostały głębokie bruzdy wyryte przez podwozie.

Odpocząłem przez kilka minut, a potem ochoczo zacząłem schodzić po zboczu w kierunku Banstead.

Przeszedłem zaledwie kilkaset jardów, kiedy usłyszałem głosy. Przez chwilę byłem zaskoczony, gdyż myślałem, że być może to Morlokowie, którzy wyszli na powierzchnię pomimo światła dziennego. Jednakże głosy były podobne do ludzkich i charakteryzowały się osobliwym, prostym, monotonnym rytmem mowy Elojów. Po chwili grupka pięciu lub sześciu tych małych ludzi wyszła z lasku na ścieżkę prowadzącą do sfinksa. Znów uderzyło mnie, że są tacy drobni i mali — nie więksi od dzieci z moich czasów, zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Odziani byli w proste, fioletowe tuniki oraz sandały.

Od razu dostrzegłem podobieństwa z moją pierwszą wizytą w tym wieku, gdyż wtedy natknąłem się na grupkę Elojów w tym samym miejscu. Przypomniałem sobie, jak podeszli do mnie bez obaw — raczej z zaciekawieniem — wybuchnęli śmiechem i odezwali się do mnie.

Teraz jednak zbliżali się ostrożnie; właściwie wydawało mi się, że nie chcą podejść. Rozłożyłem ręce i uśmiechnąłem się, chcąc im pokazać, że nie mam złych zamiarów. Dość dobrze jednak znałem powód tego zmienionego stosunku do mnie: było nim niebezpieczne i nieobliczalne zachowanie mojego wcześniejszego wcielenia, które zdążyli już poznać, zwłaszcza w chwili mojej złości po kradzieży wehikułu czasu. Ci Eloje mieli prawo zachowywać ostrożność!

Nie narzucałem im się dalej i Eloje obeszli mnie, idąc w górę zbocza w kierunku trawnika z rododendronami. Gdy tylko zniknąłem im z oczu, znów zaczęli świergotać w monotonnym rytmie.