Выбрать главу

Ruszyłem do lasu. Wszędzie widziałem studnie, które prowadziły do podziemnego świata Morloków i z których — gdy podchodziłem dość blisko — dochodziły niezmordowane, głuche odgłosy pracy ich wielkich maszyn. Pot zlał moje czoło i klatkę piersiową — gdyż pomimo tego, że popołudniowe słońce chyliło się ku zachodowi, dzień nadal był upalny — i poczułem, że oddychanie sprawia mi trudność.

Gdy coraz bardziej zagłębiałem się w tym świecie, budziły się też we mnie dawne uczucia. Mimo że ograniczona, Weena była jedyną istotą w roku 802 701, która okazała mi czułość. Jej strata sprawiła mi bardzo dotkliwy ból. Gdy jednak relacjonowałem opowieść moim przyjaciołom przy znajomym blasku ognia z własnego kominka w 1891 roku, smutek przybrał jakby bledszy odcień; Weena stała się wspomnieniem zupełnie nierealnego snu.

Cóż, teraz znów tu byłem, przemierzając tę znajomą krainę, i cały smutek z tamtych chwil powrócił do mnie — jakbym nigdy nie opuścił tego świata — i dodawał mi sił przy każdym kroku.

Kiedy tak szedłem, poczułem wielki głód. Uświadomiłem sobie, że nie pamiętam, kiedy ostatnio jadłem. Musiało to być jeszcze zanim wyruszyłem z Nebogipfelem z epoki białej Ziemi, choć — snułem domysły — być może prawda była taka, że moje obecne ciało nigdy nie zakosztowało jedzenia, jeśli zostało powtórnie skonstruowane przez Obserwatorów, tak jak zasugerował Nebogipfel! Cóż, bez względu na filozoficzne niuanse głód wkrótce ściskał mi żołądek i zacząłem odczuwać zmęczenie z powodu upału. Przechodziłem obok gmachu z jedzeniem — wielkiej, szarej budowli z ciosanego kamienia — i zboczyłem z trasy.

Minąłem rzeźbiony łuk bramy, na którym ornamenty były mocno podniszczone przez burze i skruszałe. Wewnątrz ujrzałem wielką salę obitą brązową materią. Podłoga wykonana była z brył twardego, białego metalu, który zauważyłem poprzednim razem, i powydeptywana przez miękkie stopy niezliczonych pokoleń Elojów. Na stołach zrobionych z bloków polerowanego kamienia leżały stosy owoców, a wokół nich zebrały się grupki Elojów, odzianych w swoje ładne tuniki, którzy jedli i świergotali do siebie jak ptaszki w klatce.

Kiedy tam stałem w wyświechtanej koszuli tropikalnej z tkaniny diagonalnej — ta pamiątka z paleocenu była całkiem niestosowna w tej zalanej słońcem, ładnej krainie i pomyślałem, że Obserwatorzy mogli mnie ubrać bardziej elegancko — podeszła do mnie grupka Elojów, którzy mnie otoczyli. Poczułem, jak małe ręce, podobne do miękkich macek, ciągną mnie za koszulę. Mieli małe usta, spiczaste podbródki i maleńkie uszy charakterystyczne dla swej rasy, ale wydawało się, że nie są to ci Eloje, których napotkałem w pobliżu sfinksa. Ci mali ludzie odznaczali się niezbyt dobrą pamięcią, więc nie czuli przede mną strachu.

Przybyłem tu, by uratować jedną Elojkę, a nie dopuszczać się kolejnych aktów bezwstydnego barbarzyństwa, którym zhańbiłem się podczas pierwszej wizyty. Poddałem się więc ich kontroli z chęcią.

Skierowałem się do stołów, zewsząd dochodziło do mnie szczebiotanie Elojów. Znalazłem kiść ogromnych truskawek i włożyłem je do ust. Nie trwało długo, nim znalazłem kilka sztuk mączystego owocu w trójkątnej łupinie, który poprzednio stał się mym przysmakiem. Gdy zebrałem ich dostatecznie dużo, poszukałem ciemniejszego kąta i usiadłem, by się posilić. Otoczył mnie mały tłumek zaciekawionych Elojów.

Uśmiechnąłem się do nich zapraszająco i spróbowałem sobie przypomnieć to, czego nauczyłem się poprzednio z ich prostej mowy. Gdy się odezwałem, przybliżyli do mnie małe twarze. Ich oczy były szeroko otwarte w ciemności, a czerwone usta rozchylone jak u dzieci. Rozluźniłem się. Sądzę, że zachwycił mnie wtedy prosty, ludzki charakter tego spotkania — zbyt często przebywałem ostatnio w nieludzkim, obcym otoczeniu! Wiedziałem, że Eloje nie są ludźmi, na swój sposób byli dla mnie tak samo obcy jak Morlokowie, ale stanowili dość zbliżoną do nich kopię.

Zamknąłem oczy.

Obudziłem się z wzdrygnięciem. Zrobiło się dość ciemno! Teraz było mniej Elojów wokół mnie. Wydawało mi się, że w półmroku widzę lśnienie ich łagodnych oczu, które patrzyły spokojnie.

Z trwogą zerwałem się na równe nogi. Owoce i kwiaty pospadały z mojego tułowia, gdzie położyli je psotni Eloje. Ruszyłem na oślep przez główną salę. Było tam teraz wielu Elojów, którzy spali w grupkach na metalowej podłodze. Wreszcie przeszedłem przez bramę i wynurzyłem się w świetle dziennym... A raczej tym, co z niego pozostało!

Rozglądając się opętańczo, zobaczyłem ledwie widoczny, ostatni paseczek słońca — zaledwie skrawek światła na zachodnim horyzoncie — a na wschodzie jedną jasną planetę, być może Wenus.

Krzyknąłem i uniosłem ręce ku niebu. Powziąłem wcześniej postanowienie, że naprawię szkody wyrządzone wskutek mojej dawnej, głupiej popędliwości, a oto przespałem popołudnie jak skończony leń!

Wróciłem na ścieżkę, którą wcześniej podążałem, i skierowałem się do lasu. To tyle, jeżeli chodzi o moje plany przybycia do lasu za dnia! W zapadającym wokół mnie zmierzchu dostrzegałem kątem oka ledwie widoczne, szarobiałe upiory. Za każdym razem obracałem się w ich kierunku, ale uciekały, pozostając poza moim zasięgiem.

To byli oczywiście Morlokowie — przebiegli, brutalni Morlokowie z tej historii. Śledzili mnie tak dyskretnie i umiejętnie, jak tylko potrafili. Moje wcześniejsze postanowienie, że podczas tej wyprawy nie będę potrzebował broni, wydawało się teraz dość głupie, i przyrzekłem sobie, że zaraz po dotarciu do lasu poszukam opadłej gałęzi lub czegoś podobnego, co posłuży mi za maczugę.

3. W CIEMNOŚCI

Potknąłem się kilka razy na nierównym podłożu i pewnie skręciłbym sobie kostkę, gdyby moje żołnierskie buty nie były takie sztywne.

Kiedy dotarłem do lasu, była już noc.

Spojrzałem badawczo na rozległy obszar wilgotnego, czarnego lasu. Naszło mnie uczucie daremności moich wysiłków. Przypomniałem sobie, jak poprzednio otoczyła mnie wielka zgraja Morloków. Jak miałem teraz znaleźć tę garstkę, która uprowadzi Weenę?

Zastanawiałem się, czy nie zanurzyć się w las — przypomniałem sobie z grubsza drogę, którą szedłem za pierwszym razem — dzięki czemu być może natknąłbym się na moje wcześniejsze wcielenie z Weeną. Natychmiast jednak uświadomiłem sobie, że to szaleńczy krok. Po pierwsze straciłem orientację w trakcie walki z Morlokami i skończyło się na tym, że błądziłem po lesie. A poza tym nie miałem żadnej ochrony: w ciemnym lesie byłbym zupełnie bezbronny. Bez wątpienia nieźle bym dał popalić niektórym z nich, zanim zdołaliby mnie powalić, ale na pewno w końcu zdołaliby mnie pokonać. Zresztą, walka nie była moim zamiarem.

Wycofałem się zatem i po przejściu mniej więcej ćwierć mili natrafiłem na pagórek, z którego miałem widok na las.

Zapanowała całkowita ciemność i gwiazdy wyłoniły się w pełnej krasie. Tak jak już kiedyś to zrobiłem, oderwałem się od rzeczywistości, wyszukując starych konstelacji, ale stopniowy ruch gwiazd całkiem zniekształcił znajomy obraz. Mimo to jednak planeta, którą dostrzegłem poprzednio, rzucała na mnie swe światło, niezmienna niczym prawdziwy przyjaciel.

Przypomniałem sobie, że kiedy ostatnio przyglądałem się badawczo temu zmienionemu niebu, miałem przy boku Weenę, którą opatuliłem w mojąmarynarkę, aby było jej ciepło, kiedy odpoczywaliśmy w nocy podczas wyprawy do Pałacu z Zielonej Porcelany. Przypomniałem sobie, co wtedy czułem: zastanawiałem się nad znikomością ziemskiego życia w porównaniu z tysiącletnimi migracjami gwiazd i przez chwilę dumałem nad smutnym rozdźwiękiem między majestatycznością czasu i moimi ziemskimi kłopotami.