Выбрать главу

Znajdowaliśmy się pośród gromady Morloków, którzy uciekali przed płomieniami równie szybko jak ja. Ich włochate plecy świeciły na czerwono w blasku ognia, a oczy były szeroko rozwarte z bólu. Błąkali się po lesie, wpadając na drzewa i uderzając się nawzajem piąstkami, lub pełzali po ziemi, jęcząc i szukając jakiejś iluzorycznej ulgi od gorąca i światła. Kiedy wpadali na mnie, waliłem ich pięścią i kopałem, żeby odsunąć od siebie. Widać jednak było wyraźnie, że oślepieni nie stanowią dla mnie żadnego zagrożenia, i po pewnym czasie stwierdziłem, iż wystarczy, bym ich po prostu odpychał.

Teraz, gdy przywykłem do spokojnego, pełnego godności zachowania się Nebogipfela, zwierzęca natura tych pierwotnych Morloków, z ich obwisłymi szczękami, brudnymi i splątanymi włosami oraz zgarbionymi plecami — niektórzy z nich biegali, wlokąc ręce po ziemi — przygnębiała mnie w najwyższym stopniu.

Nagle znaleźliśmy się na skraju lasu. Minąłem chwiejnym krokiem ostatnią linię drzew i wyszedłem na łąkę.

Zaczerpnąłem kilka głębokich oddechów i obróciłem się, żeby spojrzeć na płonący las. Kłęby dymu unosiły się, tworząc słup, który sięgał nieba i przesłaniał gwiazdy. Ujrzałem olbrzymie płomienie, które wzbijały się z wnętrza lasu na wysokość stu stóp i tworzyły konstrukcje podobne do budynków. Morlokowie nadal uciekali, ale ich liczba zmniejszała się i ci, którzy wynurzali się z lasu, wyglądali na przerażonych i byli poranieni.

Odwróciłem się i zacząłem brnąć przez wysoką, sztywną jak drut trawę. Z początku żar przypiekał mi plecy, ale po przejściu jakiejś mili zelżał i purpurowy, oślepiający blask ognia zbladł. Potem nie widziałem już żadnych Morloków.

Minąłem wzgórze i w dolinie za nim dotarłem do miejsca, które odwiedziłem już wcześniej. Były tu akacje, wiele domów sypialnych i posąg — niekompletny i potrzaskany — który przywiódł mi na myśl fauna. Zszedłem po zboczu i w zagłębieniu tej doliny znalazłem rzeczkę, którą pamiętałem. W jej wzburzonych wodach odbijało się światło gwiazd. Usiadłem na brzegu i ułożyłem ostrożnie Weenę na ziemi. Woda była zimna, a nurt wartki. Oddarłem kawałek koszuli i zamoczyłem go w rzece, po czym obmyłem twarz biednej Weeny. Wlałem trochę wody do jej ust.

Przesiedziałem resztę ciemnej nocy z głową Weeny ułożoną na moich kolanach.

Rano zobaczyłem, jak wyłania się ze spalonego lasu w opłakanym stanie. Jego twarz była upiornie blada i poznaczona nie zaleczonymi rozcięciami. Miał na sobie zakurzoną i brudną marynarkę. Kulał gorzej niż włóczęga z obolałymi nogami, jego stopy obwiązane byłe jedynie pokrwawioną, przypaloną trawą. Kiedy zobaczyłem, w jak nędznym jest stanie, poczułem litość — lub może zażenowanie. Czy to naprawdę jestem ja, zastanawiałem się. Czy takim mnie widzieli przyjaciele po powrocie z tamtej pierwszej przygody?

Znów chciałem zaoferować swą pomoc, ale wiedziałem, że nie jest potrzebna. Moje wcześniejsze wcielenie odeśpi zmęczenie w ciągu dnia, a potem, gdy zbliży się wieczór, powróci do białego sfinksa, żeby odzyskać wehikuł czasu.

W końcu — po ostatniej walce z Morlokami — ucieknie, zatapiając się w wirze podróży w czasie.

Pozostałem więc z Weeną przy rzece i pielęgnowałem ją w świetle wschodzącego słońca. Modliłem się, by Elojka się obudziła.

EPILOG

Pierwsze dni były dla mnie najtrudniejsze, gdyż przybyłem tu bez narzędzi.

Z początku musiałem żyć z Elojami. Jadłem owoce, które przynosili im Morlokowie i mieszkałem z nimi w ruinach, które wykorzystywali w charakterze sypialni.

Gdy Księżyca ubyło i nastąpiły kolejne ciemne noce, zdumiała mnie zuchwałość, z jaką Morlokowie wychodzili z jaskiń i napadali na swoje ludzkie bydło! Usadowiłem się przy bramie domu sypialnego, trzymając w rękach bryły z żelaza i kamienia, które miały mi służyć za broń. W ten sposób mogłem stawić opór tym stworom. Nie mogłem jednak odpędzić ich wszystkich — Morlokowie roją się jak robactwo, nie są tak zorganizowanymi wojownikami jak ludzie. Poza tym mogłem bronić tylko jednego domu sypialnego spośród setek, które rozsiane były w całej dolinie Tamizy.

Te czarne godziny strachu i głębokiego współczucia dla bezbronnych Elojów to najbardziej ponure chwile w mym życiu. A jednak wraz z nastaniem dnia ciemność już umknęła ze świadomości Elojów i ci mali ludzie byli tacy skorzy do zabawy i śmiechu, jakby Morlokowie w ogóle nie istnieli.

Postanowiłem to zmienić, gdyż prócz uratowania Weeny taki był właśnie cel mojego powrotu tutaj.

Zapuściłem się w otaczającą mnie krainę. Kiedy włóczyłem się po wzgórzach, musiałem przedstawiać niezły widok, z bujną i potarganą brodą, opaloną twarzą i zwalistym ciałem odzianym w jaskrawe, elojskie ubranie! Oczywiście, nie ma tu żadnych środków transportu i zwierząt pociągowych, które by mnie przenosiły, a moje stopy ochraniały jedynie szczątki butów z roku 1944. Ale dotarłem aż do Hounslow i Staines na zachodzie, Barnet na północy i Epsom oraz Leatherhead na południu, a w kierunku wschodnim poszedłem wzdłuż nowego koryta Tamizy, docierając do Woolwich.

Wszędzie napotykałem ten sam widok: zielony krajobraz z garstką ruin stanowiących pałace i domy Elojów oraz wszechobecne, przerażające szyby Morloków. Być może we Francji lub Szkocji krajobraz wygląda zupełnie inaczej, aleja w to nie wierzę! Cała ta kraina zarobaczona jest przez Morloków i ich podziemne wylęgarnie.

Zmuszony więc byłem zrezygnować z mojego pierwszego, wstępnego planu, który polegał na odsunięciu Elojów poza zasięg Morloków. Wiem bowiem teraz, że Eloje nie mogą uciec przed Morlokami i tak samo to wygląda z drugiej strony, ponieważ zależność Morloków od Elojów — choć dla mnie mniej odrażająca — jest poniżająca również dla tych nocnych podludzi.

Zacząłem metodycznie szukać innych sposobów, by tu przeżyć.

Postanowiłem zamieszkać na stałe w Pałacu z Zielonej Porcelany. Taki był jeden z planów mojej poprzedniej wizyty, gdyż pomimo tego, że widziałem tam ślady działalności Morloków, to starożytne muzeum ze swoimi dużymi salami i mocną konstrukcją wyglądało mi na najpewniejszą twierdzę zdolną obronić się przed przebiegłymi i zręcznymi Morlokami i miałem nadzieję, że wiele zmagazynowanych tu przedmiotów i zabytków może mi się przydać w przyszłości. A poza tym coś przemówiło do mojej wyobraźni w tamtym porzuconym pomniku epoki rozumu, z jego opuszczonymi skamieniałościami i zniszczonymi bibliotekami! Przypominało to wielki statek z przeszłości, ze stępką rozpłataną na rafie czasu. A ja byłem rozbitkiem, Robinsonem Crusoe ze starożytności.

Powtórzyłem i poszerzyłem badania przepastnych sal oraz komór Pałacu. Postanowiłem, że moją bazą będzie odkryta podczas pierwszej wizyty galeria mineralogiczna, pełna dobrze zachowanych, lecz bezużytecznych próbek minerałów, których nie zdołałbym nazwać. Ta galeria jest mniejsza od pozostałych i dlatego łatwiej ją zabezpieczyć. Kiedy ją odkurzyłem i rozpaliłem ognisko, wydawała mi się prawie tak przytulna jak dom. Reperując popękane zawiasy drzwi i łatając dziury w starożytnych ścianach, dołączyłem do mojej twierdzy przyległe sale. Badając galerię paleontologii, gdzie znajdowały się olbrzymie i bezużyteczne szczątki brontozaura, natknąłem się na zbiór poprzewracanych i porozrzucanych na całej podłodze kości. Najwidoczniej sprawcami tego bałaganu byli figlarni Eloje. Z początku nie wiedziałem, co to za kości, ale kiedy z grubsza poskładałem szkielety, wydawało mi się, że należą one do konia, psa, wołu i — jak sądzę — lisa. Krótko mówiąc, były to szczątki zwykłych zwierząt z mojej dawnej Anglii. Kości były jednak za bardzo porozrzucane i potrzaskane, a moja wiedza anatomiczna zbyt niedokładna, bym mógł je jednoznacznie zidentyfikować.