Выбрать главу

Tak więc miał Skowronka. Teraz doszła do tego ta dziewczyna, Stanisława Zarębska. Już pierwsze dni obserwacji ustaliły ponad wszelką wątpliwość, że jedynym możliwym punktem kontaktowym jest restauracja „Klubowa", gdzie dziewczyna pracowała w charakterze kelnerki. Mieszkała kątem u dozorcy domu naprzeciw restauracji, nigdzie nie bywała, obserwacja nie ustaliła, aby spotykała się z kimkolwiek poza pracą. Dozorca, u którego mieszkała, był sparaliżowany, nie wychodził z domu, jego funkcje spełniała małżonka, ogromne babsko o tubalnym głosie i prymitywnej umysłowości.

Neumann znany był z tego, że niczego me zaniedbywał, poddał więc dyskretnej obserwacji żonę dozorcy, ale obserwacja, jak się tego spodziewał, nie przyniosła żadnych efektów. Pozostała zatem jedynie jadłodajnia. Neumann obstawił więc garkuchnię tajniakami, którzy chcąc nie chcąc wcinali pyzy, placki kartoflane dla dobra sprawy i fuehrera, żeby zaś mieć pewność absolutną, osobiście odwiedził w mieszkaniu właściciela „Klubowej", pana Warchoła i bez większych trudności, ponieważ wizytę złożył o piątej rano, skłonił grubasa do zatrudnienia jednego z ludzi Neumanna w charakterze kasjera, którą to funkcję spełniał do tej pory pan Warchoł osobiście. Parę wypowiedzianych cichym, spokojnym tonem gróźb powinno przekonać Warchoła, że piśniecie komukolwiek z personelu, kim naprawdę jest „kuzyn" siedzący przy kasie, zakończy ziemską wędrówkę restauratora.

Teraz pozostało tylko czekać. Więc Neumann czekał, zbierając tymczasem informacje o dziewczynie. Była córką rolnika spod Wrześni, wysiedlona wraz z rodzicami, którzy zmarli podczas ciężkiej zimy czterdziestego roku. Nic więcej nie udało się ustalić.

Do wtorku nic się nie zdarzyło i hauptsturmfuehrer zaczął się obawiać, że restaurator Warchoł jest facetem szczwanym, który usiłował jego, Neumanna, wyprowadzić w pole, ale we wtorek zaraz po drugiej zadzwonił telefon i Neumann usłyszał w słuchawce zadyszany szept jednego ze swoich agentów z obstawy jadłodajni: „Mamy go!".

Teraz sprawa była prosta. Komplikacje zaczęły się dopiero później, kiedy okazało się, że młody człowiek w czapce pracownika magistratu jest naprawdę pracownikiem tej instytucji. Po ustaleniu nazwiska Adama Pruchnala sięgnięto do ocalałych kartotek granatowej policji, gdzie Pruchnal figurował na liście karanych za działalność wywrotową.

Neumann poczuł się jak łowczy pies, który natrafił na właściwy trop. Wiedział, że śladu tego nie puści.

6

Mocno znudzony wyszedł Kloss z gabinetu obersta von Ossetzky'ego. Stary Prusak, świeżo naszpikowany na lwowskiej odprawie pouczeniami berlińskiej centrali, blisko trzy godziny męczył Klossa, a wraz z nim kierowników pozostałych referatów „Abwehrstelle Warschau", że należy wzmóc działalność „na odcinku walki z coraz liczniejszymi agenturami bolszewickimi".

Von Ossetzky'ego poinformowano o sformowaniu w Rosji polskiej dywizji, wywiad hitlerowski zdobył też informacje o powstaniu przy dywizji sztabu, koordynującego działania lewicowej partyzantki.

Po referacie Ossetzky'ego wywiązała się dość niemrawa dyskusja, z której wynikało, że warszawska Abwehra dysponuje zbyt małą liczbą sprzętu radiopelengacyjnego, zbyt małą liczbą pieniędzy i agentów. Przy okazji oberleutnanta Klossa spotkało wyróżnienie, szef pochwalił go za zorganizowanie punktu kontaktowego dla agentów.

Gdyby wiedział, do czego służyło naprawdę to brudne, czteropokojowe mieszkanie w na pół wypalonym domu, tuż przy granicy getta… Gdyby wiedział, że w mieszkaniu wynajętym za pieniądze Abwehry pod podłogą łazienki przechowywane były papiery, za które Abwehra i gestapo dałyby każdą sumę w „młynarkach"! Oczywiście oberleutnant Kloss przyjmował tam niekiedy zwerbowanych przez Abwehrę pracowników niemieckich biur i instytucji, ale spotykał się także z ludźmi, za których głowy wyznaczano w Generalnej Guberni nagrody po kilkanaście i kilkadziesiąt tysięcy złotych. Kilkakrotnie w lokalu, pozostającym pod opieką Abwehry, przyjmował wysłanników centrali, ustalił nawet, że w wypadku utraty kontaktu właśnie tam znajdzie go ktoś, kto będzie chciał kontakt nawiązać powtórnie.

Ale Kloss bez zmrużenia oka przyjął pochwałę szefa. Każde takie wypowiedziane przez zwierzchników słowo umacniało jego bezpieczeństwo, odsuwało odeń groźbę zdemaskowania. Oficer, którego chwali nieskory do głaskania po główce von Ossetzky, nie może być przecież przez nikogo podejrzany.

Wynudzony więc setnie, wyszedł z gmachu Abwehry, skonstatował, że liście na drzewach rozwinęły się bardziej, czuć było zbliżające się lato. Z rozkładu dnia Józefa Podlasińskiego wynikało, że powinien o tej porze siedzieć w kantorze jako Franciszek Buła. Zadzwonił tam z pierwszego ulicznego automatu.

– Chciałbym przewieźć dwie tony węgla pierwszego gatunku – powiedział w słuchawkę, choć usłyszał głos Józefa. Tamten także był ostrożny, choć z pewnością również poznał Klossa po głosie.

– Jaki adres? – zapytał.-Aleja Róż 127.

To nic, że ta krótka uliczka, licząca zaledwie kilkanaście domów, nie mogła mieć kamienicy oznaczonej tak wysokim numerem. Cała rozmowa miał znaczyć, że Kloss pragnie spotkać się z Józefem w zwykłym miejscu nad stawem w Parku Ujazdowskim, a cyfra ponad sto oznaczała, że spotkanie powinno się odbyć natychmiast, w ciągu najbliższej godziny. Gdyby Kloss wymienił numer domu niższy niż sto, znaczyłoby to, że pragnie spotkać się dopiero nazajutrz, ale wtedy trzeba byłoby określić godzinę za pomocą liczby wiązek drewna, które mają

być przywiezione.

„Buła" siedział, tak jak było ustalone, na skraju ławki tuż nad stawem, ubrany solidnie, lecz nieelegancko, tak jak powinien być ubrany właściciel czterech platform konnych, nazywający siebie nieco na wyrost przedsiębiorcą spedycyjnym. Z papierkowej torebki wybierał skórki chleba, kruszył je w palcach i rzucał wygłodniałym łabędziom.

– Czy nadałeś mój poprzedni meldunek o łodzi podwodnej U-265? – zapytał Kloss patrząc w przestrzeń.

– Oczywiście – odparł, nie przestając drobić chleba.

– Coś mi się nie zgadza – powiedział Kloss. – To było tydzień temu, a wczoraj łódź oznaczona tym numerem storpedowała kilka statków z konwoju płynącego do Murmańska. To nie żadne przechwałki, to nie z komunikatu dla prasy, tylko z wewnętrznego biuletynu Abwehry.

– Może nie udało im się zniszczyć.

– W każdym razie sprawdź, czy dostali tę informację. W razie potrzeby powtórz ją jeszcze. Ta łódź ma bazę w północnej Norwegii.

– W porządku, przekażę. Masz coś jeszcze?

– Parę drobiazgów. Weźmiesz, kiedy się oddalę. Przekaż to dzisiaj.

– Co z radiostacją?

– Na razie bezpieczna – odpowiedział Kloss wstając i popychając w stronę Podlasińskiego pudełko zapałek. – Ciągle nie mogą złapać systemu nadawania o różnych porach. Gdyby były jakieś polecenia dla mnie…

– Proponuję kawiarnię w samo południe. Jeśli nie będzie padało, na tarasie. Tam zawsze o tej porze jest tłok. Przysiądę się do ciebie, jeśli będę coś miał.

Kloss nie spiesząc się wstał z ławki i z wolna podążył ku głównej alei. Z którejś z bocznych dróżek wybiegł mu wprost pod nogi czteroletni może berbeć. Byłby upadł, gdyby go Kloss nie pochwycił. Malec dopiero teraz dostrzegł mundur Klossa. Grymas płaczu wykrzywił mu buzię. Wyrwał się z objęć oficera i z rykiem pobiegł w stronę matki.

Kloss przywykł do tego, że jego mundur budził strach i pogardę dorosłych, tym boleśniej odczuwał zachowanie dzieciaków.

Najgorsze są takie przypadkowe sytuacje, najtrudniej wtedy utrzymać się w roli – myślał Kloss idąc do kasyna, gdzie umówił się z leutnantem Tietschem. Przypomniało mu się spotkanie z żołnierzem sprzed paru dni, może dlatego, że ten chłopczyk w parku był piegowaty jak tamten żołnierz.

Jeśli kiedy wpadnę – pomyślał – to stanie się to właśnie dzięki jakiemuś głupiemu przypadkowi. Głupiemu i pozornie bez znaczenia.

Nie zdajemy sobie sprawy, jak wielu ludzi nas zna. Każdy z nich był dla Klossa groźny. Ten żołnierz, który wymienił Horst Mayerstrasse na środku rozsłonecznionego placu przed komendą garnizonu, wytrącił go z równowagi na dobre parę godzin. Ale bywają gorsze spotkania. Na przykład zdarzenie sprzed pół roku.

Umówił się ze sturmfuehrerem Brunnerem i paroma innymi gestapowcami w Alejach Jerozolimskich przy Dworcu Głównym. Mieli jechać z jakimś świeżo przybyłym z Berlina bonzą partyjnym na polowanie do Puszczy Białowieskiej i Kloss czekał niecierpliwie na Brunnera, który jak zwykle nie grzeszył punktualnością.

Zły i zmarznięty, w krótkim myśliwskim półkożuszku, przestępował z nogi na nogę – od czasu do czasu demonstracyjnie przywdziewał cywilne ubranie. Jego praca w Abwehrze w charakterze rzeczoznawcy spraw polskich dostatecznie usprawiedliwiała tę maskaradę, a chciał przyzwyczaić swych przyjaciół z gestapo na wypadek, gdyby kiedyś jakiemuś szpiclowi wpadł w oko oberleutnant Kloss w cywilu. Stał więc i marzł, gdy nagle usłyszał tuż za sobą okrzyk: „Janek!"

Jak przez mgłę przypomniał sobie tę dziewczynę. Na imię miała Krystyna, ale kazała mówić do siebie Krycha. Poznał ją, kiedy po ucieczce z Kościerzyny w jesieni trzydziestego dziewiątego roku szukał w Warszawie kontaktu z jakąś organizacją. Krycha, daleka kuzynka właścicieli willi, w której znalazł schronienie, marzyła o tym samym. Kiedy wszelkie próby zawiodły, postanowili przez Słowację i Węgry przedrzeć się do Francji, gdzie generał Sikorski formował polską armię. W końcu jednak całkiem przypadkowo udało mu się trafić do jednej z dopiero co powstałych organizacji patriotycznych i z rozkazu organizacji powrócił do Kościerzyny, utraciwszy wszelki kontakt z Krycha.

Zostało mu wspomnienie niejasne i zatarte przez czas. Dwa czy trzy tygodnie, kilkanaście wieczorów poświęconych snuciu planów przedarcia się na Węgry, cień zaledwie jakiegoś romansu, dwa czy trzy przelotne pocałunki, ale więcej podniosłych patriotycznych rozmów.