Выбрать главу

To, co robiłem, było skomplikowane i wielce specjalistyczne, choć był to także rodzaj czarów. Pławiłem się w średnich harmonicznych, skośnych dodatnich i parametrach rozkładu. Moje biuro stanowiło labirynt monitorów i wykresów. Zmuszałem do pracy baterię megakomputerów przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, a to, co wyglądało jak zegarek na mojej prawej ręce, było w istocie terminalem danych, który rzadko miewał okazję przestygnąć. Ale skomplikowana matematyka i potężna hollywoodzka technologia były jedynie aspektami przygotowawczej fazy mojej pracy, etapem gromadzenia informacji. IBM nie mógł mi pomóc, gdy przychodziło do stawiania prognoz. Dokonywałem tej sztuczki wyłącznie z pomocą własnego umysłu, bez żadnej asysty. Stawałem w strasznej samotności na skraju skały, i chociaż sonar ukazał mi ukształtowanie dna oceanu, choć najnowocześniejsze transpondery General Electric zarejestrowały prędkość pływu prądu, temperaturę wody i wskaźnik zmętnienia, to w chwili ostatecznej realizacji byłem zupełnie sam. Przymrużonymi oczami wpatrywałem się uważnie w wodę zginając kolana, kołysząc ramionami, wciągając powietrze do płuc — czekając, aż zacznę widzieć, naprawdę widzieć, a gdy poczułem wirowanie pod powiekami, nareszcie skakałem, puszczałem się głową w dół w falujące morze w poszukiwaniu złotego dublonu. Wystrzeliwałem nagi, bezbronny i nieomylny ku memu celowi.

6

Od września 1997 roku do marca roku 2000, jeszcze dziewięć miesięcy temu, obsesyjnie pragnąłem uczynić Paula Quinna prezydentem Stanów Zjednoczonych. Obsesja. To mocne słowo. Pachnie Sacher-Masochem[5], Krafft-Ebingiem[6], rytualnym myciem rąk i gumową bielizną. A jednak sądzę, że trafnie określa mój stosunek do Quinna i jego ambicji.

Haig Mardikian przedstawił mnie Quinnowi latem 1995 roku. Haig i ja chodziliśmy razem do prywatnej szkoły — Dalton, 1980–82; dużo graliśmy wtedy w koszykówkę — i odtąd byliśmy w stałym kontakcie. Mardikian jest eleganckim prawnikiem o rysich oczach, mierzącym prawie trzy metry wzrostu. Pragnął między innymi zostać pierwszym prokuratorem generalnym Stanów Zjednoczonych pochodzenia ormiańskiego, i być może zostanie.

(Być może? Jak mogę w to wątpić?) Pewnego skwarnego sierpniowego popołudnia zadzwonił do mnie z wiadomością:

— Sarkisian urządza dzisiaj wielki ochlaj. Jesteś zaproszony. Gwarantuje, że z tego przyjęcia wyniknie dla ciebie coś pożytecznego.

Sarkisian jest pośrednikiem w handlu nieruchomościami i właścicielem obu brzegów rzeki Hudson na odcinku sześciuset czy siedmiuset kilometrów.

— Kto jeszcze będzie? — spytałem. — Oprócz Ephrikiana, Missakiana, Hagopiana, Manoogiana, Garabediana i Boghosiana.

— Berberian i Khatisian — odparł. — Oraz… — Tu Mardikian wyrecytował wspaniałą, olśniewającą listę sławnych nazwisk ze świata finansów, polityki, przemysłu, nauki i sztuki. — …i Paul Quinn — zakończył. Położył znaczący nacisk na to ostatnie nazwisko.

— Czy powinienem go znać?

— Powinieneś, ale na razie pewnie jeszcze nie znasz. Obecnie jest przewodniczącym zgromadzenia ustawodawczego w Riverdale. To człowiek, który daleko zajdzie w życiu publicznym.

Nie miałem specjalnej ochoty, żeby spędzić sobotni wieczór słuchając jakiegoś ambitnego, młodego irlandzkiego polityka, wykładającego swoje plany odnowy Galaktyki, ale z drugiej strony opracowywałem już kiedyś kilka prognoz dla polityków i zarobiłem na tym pieniądze, a Mardikian wiedział chyba, co jest dla mnie dobre. Nie mogłem się ponadto oprzeć liście zaproszonych osób, a poza tym moja żona spędzała sierpień w Oregonie jako gość cierpiącej chwilowo na niedobory personalne sześcioosobowej grupy, i zdaje się, że snułem z nadzieją marzenia o powrocie do domu tego wieczoru w towarzystwie jakiejś ognistej, ciemnowłosej Ormianki.

— O której godzinie? — spytałem.

— O dziewiątej — powiedział Mardikian.

A zatem w drogę do Sarkisiana: potrójny apartament na dachu dziewięćdziesięciopiętrowego, okrągłego wieżowca z onyksu i alabastru, wzniesionego z dala od brzegu na nawodnej platformie w pobliżu dzielnicy Lower West Side. Strażnicy o twarzach bez wyrazu, którzy równie dobrze mogliby być stworami z metalu i plastiku, potwierdzili moją tożsamość, sprawdzili, czy nie mam broni i wpuścili mnie do wnętrza. Powietrze w środku było błękitną mgiełką. Nad wszystkim górował ostry, kwaśny zapach sproszkowanych kości: tego roku paliliśmy wapno z dodatkiem narkotyków. Całe mieszkanie okalały owalne, krystaliczne okna, przypominające ogromne iluminatory. Widok z pokoi wychodzących na wschód zasłaniały dwie monolityczne płyty gmachów World Trade Center, ale w innych pomieszczeniach Sarkisian zaprezentował nam przyzwoitą, dwustusłedemdziesięciostopniową panoramę Zatoki Nowojorskiej, stanu New Jersey, autostrady West Side Expressway i chyba części stanu Pensylwania. Iluminatory były nieprzezroczyste tylko w jednym z ogromnych, klinowatych pokoi — przekonałem się dlaczego, gdy wszedłem do sąsiedniego klina i pod ostrym kątem wyjrzałem na zewnątrz: ta ściana wieżowca wychodziła na nie rozebrany jeszcze kikut Statuy Wolności i Sarkisian najwyraźniej nie chciał, żeby ten przygnębiający widok źle wpłynął na samopoczucie jego gości. (Pamiętajcie, że działo się to w 1995 roku, w jednym z gwałtowniejszych okresów tamtej dekady, i wspomnienie zamachu bombowego na Statuę Wolności ciągle jeszcze wytrącało wszystkich z równowagi.)

Goście! Zgodnie z zapowiedzią stanowili okazały rój kontraltów, astronautów, napastników drużyn futbolowych i przewodniczących rozmaitych zarządów. Stroje od wieczorowych po ekstrawaganckie, spodziewany pokaz piersi i genitaliów, choć awangarda zaprezentowała pierwsze oznaki findesieclowej miłości do dyskrecji, która przeważa obecnie, objawiając się w postaci wysokich kołnierzyków i obcisłych przepasek na włosy. Sześciu mężczyzn i kilka kobiet nosiło kostiumy duchownych. Przybyło też blisko piętnastu pseudogenerałów, tak gęsto poobwieszanych orderami, że mogliby zawstydzić niejednego afrykańskiego dyktatora. Wydawało mi się, że w pozbawionym plis, promiennozielonym kombinezonie i potrójnym naszyjniku z banieczek wypełnionych gazem byłem ubrany z niejaką prostotą. Chociaż w mieszkaniu panował tłok, przebieg przyjęcia nie był bynajmniej bezkształtny, widziałem bowiem ośmiu lub dziesięciu postawnych, smagłych, uprzejmych, bezpretensjonalnie odzianych mężczyzn — członków wszechobecnej armeńskiej mafii Heiga Mardikiana — rozstawionych w salonie w równej odległości od siebie, jak pionki na szachownicy, jak słupki bramek, jak słupy telegraficzne. Zajmowali wyznaczone, z góry ustalone pozycje i pracowicie oferowali gościom papierosy oraz napoje, anonsowali uczestników balu i kierowali ludzi ku tym, z którymi ci mieliby ochotę nawiązać znajomość. Z łatwością dałem się wciągnąć w tę delikatną sieć. Pozwoliłem miętosić swoją dłoń Arze Garabedianowi, Jasonowi Komurjianowi czy może George’owi Missakianowi, a wszedłszy na orbitę znalazłem się na kursie kolizyjnym ze złotowłosą kobietą o słonecznej twarzy, Autumn, która nie była Ormianką i z którą istotnie wróciłem do domu wiele godzin później.

вернуться

5

Leopold Sacher-Masoch (1836–1895) — pisarz austriacki. Postacie jego utworów obsesyjnie dążą do odczuwania bólu i cierpień psychicznych.

вернуться

6

Richard Krafft-Ebing (1840–1902) — niemiecki psychiatra, zajmował się patologiami seksualnymi i hipnotyzmem.