— I jak nam idzie, naszym zdaniem? — zapytał doktor Follett, zwracając się na pozór do wyrzeźbionego z lodu łabędzia.
— Idzie dobrze — zapewniła madame koszyk owoców. — Ale jest czwórka, która wciąż sprawia kłopot.
— Znam ich — oświadczył doktor. — Nie wyłamią się z szeregu, może mi pani wierzyć. Cóż mogliby zrobić? Jesteśmy tu przyzwyczajeni do takich gier. Wiemy, że jeśli ktoś za głośno się skarży po przegranej, drugi raz mogą go nie zaprosić do rozgrywki. Ale ustawię przy nich kilku solidnych przyjaciół, na wypadek gdyby ich decyzje wymagały niewielkiego… wsparcia.
— On jest podejrzliwy — zauważyła panna Palm.
— A kiedy nie jest? — mruknął Follett. — Proszę z nim porozmawiać.
— A gdzie nasz nowy najlepszy przyjaciel, doktorze? — spytała madame.
— Pan Snapcase je teraz kolację, spokojnie, ale pod obserwacją, w nieskazitelnym towarzystwie, dość daleko stąd.
Obejrzeli się wszyscy troje, kiedy otworzyły się podwójne drzwi. Podobnie jak kilku innych gości, którzy szybko wrócili do prowadzonych rozmów. Wszedł jedynie służący, który coś szepnął madame. Wskazała mu dwóch komendantów wojskowych, a służący podszedł do nich natychmiast i zatrzymał się nerwowo. Nastąpiła krótka wymiana zdań, a potem, nie skłoniwszy się nawet lordowi Winderowi, we trzech wyszli z sali.
— Pójdę sprawdzić, jak przebiegają przygotowania — rzuciła madame.
I absolutnie nie podążając za mężczyznami, skierowała się do drzwi.
Gdy wyszła na korytarz, dwaj służący obok tortu zaprzestali przechadzek i stanęli na baczność. Gwardzista patrolujący korytarz rzucił jej pytające spojrzenie.
— Teraz, madame? — zapytał jeden ze służących.
— Co? Och, nie. Czekajcie.
Przepłynęła do miejsca, gdzie obaj dowódcy prowadzili ożywioną rozmowę z dwoma młodszymi oficerami. Chwyciła lorda Venturiego pod rękę.
— Ojej, Charles, czyżbyś chciał już nas opuścić?
Lord Venturi nawet nie pomyślał, by się zastanowić, skąd madame wie, jak ma na imię. Szampan płynął obficie, więc w tej chwili lord nie widział żadnego powodu, by atrakcyjna kobieta w pewnym wieku nie znała jego imienia.
— Och, pozostały jeszcze jedno czy dwa ogniska buntu — wyjaśnił. — Nic, czym należałoby się niepokoić, madame.
— Całkiem spore ognisko — mruknął pod wąsem lord Selachii.
— Zniszczyli Grubą Martę, sir — meldował pechowy kurier. — I jeszcze…
— Major Mountjoy-Standfast nie potrafił przechytrzyć bandy tępych strażników, cywilów i paru weteranów z widłami? — oburzył się lord Venturi.
Nie miał pojęcia, ile szkód potrafią wyrządzić widły ciśnięte prosto w dół z wysokości dwudziestu stóp.
— Chodzi o to, sir, że to weterani i znają wszystkie…
— I cywile? Nieuzbrojeni cywile? — irytował się Venturi.
Kurier, który był podporucznikiem, nie umiał znaleźć właściwych słów, by wyjaśnić, że „nieuzbrojony cywil” to niezbyt precyzyjne określenie dla ważącego dwieście funtów robotnika z rzeźni, z długim hakiem w jednej ręce i nożem do rozbierania mięsa w drugiej. Młodzi ludzie, którzy zaciągnęli się dla munduru i własnego łóżka, nie spodziewali się czegoś takiego.
— Jeśli wolno powiedzieć szczerze, sir… — spróbował.
— Mówcie!
— Żołnierze nie mają serca do tej walki. Bez wahania zabiliby Klatchianina, sir, ale… No, niektórzy starzy żołnierze służyli w naszym regimencie, sir, i wykrzykują obelgi. Wielu naszych ludzi pochodzi z tej okolicy i to też nie pomaga. A co do nich krzyczą staruszki, sir, no, nigdy nie słyszałem takiego języka. Już Siostry Dolly były fatalne, ale teraz to za wiele, sir. Przepraszam, sir.
Obie lordowskie mości spojrzały przez okno. Na gruntach pałacowych stacjonowało pół regimentu — ludzie, którzy od kilku dni nie mieli do roboty nic prócz trzymania wart.
— Trochę charakteru i szybkie pchnięcie — rzekł Selachii. — Tego nam trzeba, na Io. Przebić pęcherz! To nie jest akcja dla kawalerii, Venturi. A ja wezmę tych ludzi! Świeża krew!
— Selachii, mamy przecież rozkazy…
— Mamy wiele różnych rozkazów — odparł Selachii. — Ale wiemy, gdzie jest nieprzyjaciel, prawda? Czy nie mają tutaj dosyć gwardzistów? Ilu ich potrzebuje jeden głupiec?
— Nie możemy tak… — zaczął Venturi, ale przerwała mu madame.
— Jestem pewna, że Charles dopilnuje, by żadna krzywda nie spotkała jego lordowskiej mości — powiedziała, ściskając jego ramię. — Ma przecież miecz…
Kilka minut później madame wyjrzała przez okno i zobaczyła, że żołnierze w ciszy opuszczają dziedziniec.
Zauważyła też, po chwili obserwacji, że zniknął gdzieś gwardzista patrolujący korytarz.
Obowiązywały reguły. Kiedy miało się już Gildię Skrytobójców, musiały powstać reguły, które nigdy, ale to nigdy nie były łamane[10].
Skrytobójca, prawdziwy skrytobójca musiał na takiego wyglądać: czarne ubranie, buty, kaptur i cała reszta. Gdyby mogli nosić dowolną odzież, dowolne przebranie, to jak człowiek mógłby sobie z nimi radzić? Musiałby cały dzień siedzieć w małym pokoju, z naładowaną kuszą wymierzoną w drzwi.
Nie mogli zabijać ludzi, którzy nie są zdolni do obrony (chociaż człowiek wart więcej niż 10 000 AM$ rocznie automatycznie uznawany był za zdolnego do obrony, a przynajmniej do zatrudnienia ludzi, którzy zajęliby się tym zamiast niego).
Musieli też dać celowi szansę.
Ale na niektórych naprawdę nie było rady. Godne ubolewania, jak wielu władców zostało inhumowanych przez ludzi w czerni, ponieważ nie poznali szansy, gdy ją zobaczyli, nie wiedzieli, kiedy posunęli się za daleko, nie dbali o to, że zyskali zbyt wielu wrogów, nie umieli odczytać znaków, nie potrafili odejść po przywłaszczeniu umiarkowanej i akceptowalnej sumy w gotówce. Nie zdawali sobie sprawy, że zatrzymała się machina, że świat dojrzał do zmiany, że nadeszła pora, by więcej czasu spędzać z rodziną, gdyż wkrótce mieli go spędzać z przodkami.
Oczywiście, gildia nie inhumowała władców z własnej inicjatywy. Po prostu zawsze była pod ręką, gdy ktoś jej potrzebował.
Dawno temu istniała tradycja wyłaniania tak zwanego Fasolowego Króla. Pewnego ustalonego dnia roku wszystkim mężczyznom klanu podawano specjalną potrawę. Ukryte w niej było jedno upieczone na twardo ziarno fasoli. I ten, który je znalazł — być może po udzieleniu mu pomocy dentystycznej — uznany był za króla. Był to całkiem tani system i działał znakomicie, prawdopodobnie dlatego, że sprytni, niscy, łysi ludzie, którzy naprawdę rządzili i przez jakiś czas obserwowali możliwych kandydatów, byli ekspertami w dyskretnym wkładaniu fasoli do właściwej miski.
Kiedy dojrzewały plony, klan rozkwitał i ziemia była żyzna, król rozkwitał także. Ale kiedy, we właściwym czasie, zboże przestawało rosnąć, powracał lód, a zwierzęta stawały się nie wiadomo czemu jałowe, sprytni, niscy, łysi ludzie ostrzyli swe długie noże, używane przede wszystkim do ścinania jemioły.
A w odpowiednią noc jeden z nich szedł do swojej jaskini i starannie piekł jedną małą fasolkę.
Oczywiście, tak było, zanim ludzie się ucywilizowali. Obecnie nikt już nie musi jeść fasoli.
Ludzie nadal pracowali przy barykadach. Stało się to czymś jak powszechne hobby, rodzajem grupowego remontu mieszkania. Pojawiły się wiadra gaśnicze, niektóre pełne wody, inne piasku. W niektórych punktach barykady wydawały się bardziej niedostępne od miejskich murów, biorąc pod uwagę, jak często z tych ostatnich wykradano kamień.