Выбрать главу

Omawialiśmy wszystkie szczegóły wyprawy. Z rozmowy z baronem K’angiem mogłem odnieść wrażenie, że podróż postanowiono podjąć wyłącznie w nagrodę dla mnie, za zasługi oddane rodzinie C’i, niebawem jednak odkryłem, że jest to zwykła chińska przesada. W rzeczywistości co najmniej raz do roku karawana wyrusza z C’i w stronę Lu, po czym podąża dalej na południe, do Cz’u. Na każdym postoju dobiera nowe towary. Zdałem sobie teraz z pewną goryczą sprawę, że mogłem opuścić Lu o całe lata wcześniej. Ale dyktator, trzeba mu oddać sprawiedliwość, chciał, żebym zarobił na podróż. Gdy to uczyniłem, pozwolił mi wyjechać. W sumie był to znakomity władca. Z całą pewnością.

Nie bardzo pamiętam, jak spędziliśmy resztę czasu w „leśnym szałasie”. Inaczej niż promieniujący radością Żan C’iu i Fan Cz’y, Konfucjusz wcale nie wydawał się uszczęśliwiony wysokim urzędem. Cy-lu był także ponury. Nie pojmowałem dlaczego, dopóki nie dotarliśmy do granicy miasta. Kiedy nasz wóz przejechał przez wewnętrzną bramę, strażnik spytał członka naszej eskorty:

– Kim jest ten znakomity starzec?

– To minister stanu – udzielił skwapliwie odpowiedzi łucznik. – Pierwszy Rycerz, Konfucjusz.

– Ach, tak. – Strażnik bramy się roześmiał. – Czy to ten, który wie, iż to, do czego dąży, jest nieosiągalne, a jednak w dążeniu nie ustaje? *

Twarz Konfucjusza nie zmieniła wyrazu, ale przeszedł go dreszcz, jak człowieka chorego. Głuchy Cy-lu nie dosłyszał, co powiedział wartownik, za to dreszcz nie uszedł jego uwagi.

– Musisz dbać o zdrowie, Mistrzu. To niedobra pora roku.

– Która jest dobra? – Konfucjusz był chory, jak się okazało. – I co to ma za znaczenie?

Konfucjusz skapitulował nie tyle wobec kanclerza, co wobec czasu.

W „leśnym szałasie” pogodził się z faktem, że nigdy nie będzie rządził państwem. Miał nadzieję, że jeszcze na coś się przyda. Ale skończył się jego sen, że zaprowadzi ład w kraju rodzinnym.

7

Reszta lata upłynęła na przygotowaniach do podróży. Kupcom z Lu, którzy chcieli handlować z Indiami, nakazano zgromadzić towary w centralnym magazynie. Poznałem ich wszystkich i usiłowałem okazać się jak najbardziej przydatny. Obiecałem, że po przyjeździe do Magadhy postaram się uzyskać wszelkie możliwe uprawnienia na te czy inne surowce i wyroby. Chociaż wymiana handlowa z Indiami nie była jeszcze rozpowszechniona, kupcy chińscy mieli nader trafne rozeznanie, co cenią Indusi. Zawsze uważałem, że istnieje coś takiego jak pamięć plemienna, niezależna od tego, co przetrwało w przekazach ustnych czy piśmiennych. Niektóre wiadomości przechodzą z ojca na syna. Mimo że minęły trzy stulecia, odkąd przerwano regularne stosunki handlowe między wschodem a zachodem, większość chińskich kupców wie chyba od urodzenia, że jedwab, perły i futra, parawany z piór, nefryt i kości smocze są poszukiwane na zachodzie, gdzie pod dostatkiem znaleźć można złota, rubinów i korzeni tak pożądanych na wschodzie.

Markiz z C’i, wyznaczony na dowódcę wyprawy, odwiedził mnie latem. Dołożyłem starań, by zaimponować mu swoim powinowactwem z Adźataśatru, który według ostatnich nowin był teraz panem całej doliny Gangesu, prócz republiki Lićchawich. Na prośbę markiza zgodziłem się występować jako łącznik pomiędzy karawaną i rządem Magadhy. Wolałem nie poruszać kwestii, czy byłem nadal w łaskach u mojego popędliwego teścia, czy już nie. Nie miałem zgoła pewności, czy Ambalika i moi synowie jeszcze żyją. Adźataśatru może postradał zmysły. Na pewno, gdyby mu to strzeliło do głowy, mógł skazać mnie na śmierć za dezercję albo dla własnej przyjemności. Mądrzy Chińczycy mówili o nim zawsze z troską w głosie. – Nigdy nie było tak krwawego króla – powiedział Fan Cz’y. – Przez ostatnie kilka lat obrócił w perzynę wiele miast, wymordował dziesiątki tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci.

Ponieważ wiedziałem, że Adźataśatru jest nawet gorszy, niż podejrzewają Chińczycy, podawałem go za lepszego, niż się obawiali. I tak przecież musieliśmy zaryzykować. Zresztą nie bez racji przekonany byłem, że otwarcie szlaku jedwabnego dla regularnego ruchu będzie mu na rękę. Nie zechce więc uniemożliwić handlu przez ograbienie i zamordowanie uczciwych kupców. Tak przynajmniej wmawiałem sobie i zdenerwowanemu markizowi z C’i.

Wkrótce po naszym powrocie z „leśnego szałasu” Konfucjusz położył się do łóżka. W tydzień potem po Państwie Środka rozeszła się wiadomość, że boski mędrzec umiera.

I ja, i Fan Cz’y usłyszawszy to pobiegliśmy natychmiast do Mistrza. Na ulicy przed domem stał tłum milczących, czujnych, smutnych młodzieńców. Cy-lu zdecydował, że tylko prawdziwi uczniowie Konfucjusza mogą znajdować się przy łożu śmierci. Wpuszczono mnie wyłącznie dlatego, że przyszedłem z Fan Cz’y.

W pokoju od frontu zebrało się trzydziestu uczniów. Wszyscy byli w żałobie. Czułem woń dymu z aromatycznych liści palonych w sypialni. Zapach ten nie jest przykry dla ludzi, lecz przyprawia o mdłości złe duchy – tak wierzą Chińczycy. Z sypialni dobiegały pienia żałobne.

Fan Cz’y usłyszawszy śpiewy zapłakał.

– To znaczy, że naprawdę umiera. Tę pieśń śpiewa się tylko wtedy, kiedy duch opuszcza ciało.

W Chinach zanosi się modły do Nieba i Ziemi, żeby czuwały nad konającym, gdyż inaczej zmarły powróci i będzie nawiedzał tych, którzy nie postarali się zjednać mu dwóch połówek pierwotnego jaja. Chińczycy wierzą, że w każdym człowieku są dwie dusze. Jedna jest duszą życia i umiera wraz z ciałem, i druga, mająca osobowość zmarłego, która istnieje tak długo, jak długo pamięta się o niej i czci ofiarami. Jeśli dusza, o której się pamięta, nie jest należycie czczona, zemsta upiora może być przerażająca. Nawet w tak smutnych okolicznościach nie mogłem powstrzymać się od refleksji, jak zagmatwane są wszelkie religie. Sam Konfucjusz nie wierzył ani w duchy, ani w upiory. Przypuszczałem, że nie wierzą w nie także jego uczniowie. A przecież w chwili śmierci Mistrza Cy-lu nalegał, by odprawiono wszystkie stare, niemodne już obrzędy. Mniej więcej tak, jak gdyby mój dziadek w momencie swojej śmierci prosił boginię-demona Anahitę, by wstawiła się za niego u strażników aryjskiego Przybytku Przodków.

Uczniowie na dziedzińcu przyłączyli swoje głosy do żałobnych pień. Poczułem się nieswojo i obco. Było mi też naprawdę smutno, ponieważ nauczyłem się podziwiać tego mądrego, nieustępliwego starca.

Śpiewy ustały. We frontowym pokoju pojawił się Cy-lu. Wyglądał upiornie, prawie tak, jakby to on był w agonii. Za nim stał Żan C’iu.

– Mistrz jest nieprzytomny. Zbliża się koniec. – Głos Cy-lu załamał się. – Lecz jeśliby odzyskał przytomność, musimy mu oddać cześć. – Cy-lu przywołał gestem jednego z uczniów, który w obu rękach trzymał duży tobół. – Tu są szaty, jakie noszą domownicy dostojnego ministra. Musimy je nałożyć. Szybko!

Cy-lu, Żan C’iu, Fan Cz’y i czterej inni uczniowie wciągnęli na siebie źle dopasowane stroje. Po czym gęsiego skierowali się ku sypialni śpiewając pieśni na chwałę wielkiego ministra stanu. Ponieważ nikt mnie nie zatrzymał, poszedłem za nimi.

Konfucjusz leżał na zwykłej macie głową na północ – tam gdzie przebywają zmarli. Był bardzo blady, oddychał nierówno. W kadzielnicy tliły się aromatyczne liście.

Kiedy Cy-lu i inni domownicy zaczęli kołysać się i jęczeć, Konfucjusz otworzył oczy. Wyglądał na zaskoczonego, jak człowiek obudzony ze snu.

– Cy-lu. – Głos miał niespodziewanie mocny. Uczniowie przerwali zawodzenie; Cy-lu powiedział: