Выбрать главу

Są w Indiach najrozmaitsi święci mężowie, najrozmaitsi nauczyciele i wielu z nich to postacie jednocześnie fascynujące i niepokojące. Wielu nie uznaje bogów wedyjskich i życia po śmierci. Zgodnie z religią wedyjską grzesznicy trafiają do piekła, zwanego Przybytkiem Prochu, podczas gdy ludzie dobrzy wstępują do świata zwanego Przybytkiem Przodków, i to wszystko. Obecna generacja świętych ludzi wierzy w wędrówkę dusz, co jest prawdopodobnie koncepcją niearyjską. Niektórzy z tych świętych wierzą, że proces ów może zostać zatrzymany; inni, że nie. Wielu z nich w ogóle nie interesuje się tą sprawą; nadaliby się doskonale na uczestników biesiad Aspazji.

Skoro indoaryjscy czciciele demonów uznają ogień za zjawisko boskie, gdyż trawi on ciemności, nie miałem nic przeciwko udziałowi w owej ceremonii w Benaresie. Indusi nazywają wypity przeze mnie płyn somą. Wywołuje halucynacje i jest niewątpliwie odmianą naszej haomy. Niestety bramini, podobnie jak i nasi magowie, lubią otaczać się tajemnicą, nie poznałem więc ani sposobu przyrządzania, ani składników tego napoju. Wiem, że w pewnej chwili widziałem – a raczej wyobraziłem sobie – Agniego rzucającego ognistą włócznię prosto w sufit.

Słyszałem również bardzo wyraźnie słowa głównego kapłana o początku wszechrzeczy. Ku memu zdziwieniu nie mówił o żadnym tam kosmicznym jaju, o olbrzymie czy też o bliźniętach. Natomiast bardzo wyraźnie powiedział, że była taka chwila, kiedy niebyt nie istniał ani byt nie istniał.

Obraz ten pobudził moją wyobraźnię. Nigdy nie potrafiłem uświadomić sobie niebytu, prawdopodobnie dlatego, że coś, co istnieje, na przykład człowiek, nie potrafi pojąć stanu, w którym się nie istnieje.

– „Niebyt nie istniał wtedy ani byt nie istniał. Nie było też przestrzeni i nieba u góry.” * – Po każdym wersie tak zwanego Hymnu o stworzeniu kapłan uderzał w mały bęben, który trzymał w jednej ręce,

– „Co miało się ku życiu? Gdzie?* – Hymn mówi dalej o czasie, a właściwie o praczasie. – Śmierć nie istniała wówczas ani nieśmiertelność, pomiędzy dniem a nocą nie było rozłamu…”* Potem „mocą swego żaru”* – skąd, pomyślałem, wziął się żar? – powstała istota zwana Tym Jednym. „Lecz oto żądza powstała z początku stając się myśli najpierwszym wysiewem.”* Z Tego Jednego zrodzili się bogowie i ludzie, nasz świat, niebo i piekło. – Na koniec hymn przybiera bardzo dziwny obrót. – „Ale kto wie to wszystko – śpiewał główny kapłan – kto mógłby powiedzieć, skąd się zrodziła, skąd jest ta wysnowa? Bogowie się zjawili, gdy świat się wyłonił, a więc któż może wiedzieć, skąd wszystko powstało? I jak się zrodziła ta wysnowa bytów, czy kto ją zdziałał, czy też nikt nie zdziałał? Ten co na ziemię patrzy z najwyższego nieba, ten może wie o tym, a może też nie wie?”*

Zapachniało mi ateizmem. No, ale przecież nie potrafiłem się zorientować, w co – jeżeli w ogóle – bramini naprawdę wierzyli.

Nasi magowie są wprawdzie skomplikowani, nieprecyzyjni i przebiegli, ale w pewnych sprawach konsekwentni. Uważają, że „na początku były bliźnięta” to pierwszy mężczyzna i pierwsza kobieta. Nie mogę sobie wyobrazić maga, który by nagle, podczas ceremonii religijnej, zakwestionował samo istnienie boga-stwórcy.

W stanie głębokiego zamroczenia wróciłem do pałacu namiestnika, gdzie Warszakara chciał odbyć ze mną wyczerpującą rozmowę aa tematy polityczne. Wykręciłem się jednak. Soma, deszcz i nieskończenie długa podróż zmęczyły mnie. Przespałem trzy dni.

Wreszcie obudził mnie Karaka.

– Warszakara proponuje, że będzie towarzyszyć nam do Radźagryhy. Czy mam się zgodzić?

– Tak. – Mimo że nie byłem jeszcze całkiem przebudzony, rozumiałem, że coś jest nie w porządku. Nagle zorientowałem się, że po raz pierwszy od bez mała czterech miesięcy nie słyszę bębnienia deszczu o dach. – Deszcz…?

– Przestał padać. Przynajmniej na razie. Monsun ustaje powoli.

– Śnił mi się ten koń. – Mówiłem prawdę. Śniło mi się, że stoję nad grobem Cyrusa pod Pasargadą. Siedziałem na ogierze. Przede mną stały Atossa i Lais, każda z mieczem w ręku.

– Tu jest Persja – krzyknęła Atossa.

– A t o jest nie ten koń – powiedziała Lais stanowczym tonem; w tym momencie obudził mnie Karaka.

Powinienem był od razu zanalizować ten sen. Indusi są mistrzami w ich interpretowaniu. Ale ja szybko o nim zapomniałem i dopiero teraz, w pół wieku później, przypominam go sobie bardzo wyraźnie i zupełnie niepotrzebnie.

– Koń powrócił do Radźagryhy, gdzie wszyscy są bardzo zmartwieni, a zwłaszcza Bimbisara – powiedział Karaka. – Miał nadzieję, że przyłączy Benares do swojego królestwa. A gdyby się to nie udało, liczył przynajmniej na jedną z tych małych republik znad Gangesu. Lecz na razie koń nawet nie opuścił Magadhy. Załatwiłem ci spotkanie z Mahawirą.

– Z kim? – Nie byłem jeszcze zupełnie przytomny.

– Z tirthankarą. Czczonym przez dźinistów. Jest w Benaresie i zgodził się z tobą spotkać.

Mahawirą znaczy wielki bohater. Prawdziwe imię tego dwudziestego czwartego, a zarazem ostatniego tirthankary brzmiało Wardhamana. Chociaż pochodził z rodziny wojowników, jego rodzice byli tak żarliwymi dźinistami, że postąpili zgodnie z dźinijską zasadą, iż najlepszą ze wszystkich śmierci jest powolne, umyślne i pobożne zagłodzenie się.

Wardhamana miał trzydzieści lat, kiedy jego rodzice zagłodzili się na śmierć. Przyznaję, że wydają mi się prawdziwymi, chociaż może nie wielkimi, bohaterami. Śmierć rodziców wywarła na Wardhamanie takie wrażenie, że porzucił żonę i dzieci i został ascetą. Po dwunastu latach odosobnienia i wyrzeczeń osiągnął stan zwany kewalą. To znaczy, że osiągnął wiedzę doskonałą.

Wardhamana został obwołany Mahawirą i głową zakonu dźinistów. Za mojego pobytu w Indiach zakon składał się z około czternastu tysięcy żyjących w celibacie kobiet i mężczyzn. Mężczyźni przebywają w klasztorach męskich, kobiety w żeńskich. Niektórzy mężczyźni chodzą nago, mówi się o nich, że są „odziani w przestwór”. Kobiety nie mogą sobie pozwolić na tak eteryczny strój.

Położony na małym pagórku na brzegu Gangesu stary spichrz dźiniści przemienili w klasztor; Mahawirą spędzał w nim porę deszczową. Powiedziano nam, żebyśmy przyjechali zaraz po południowym posiłku. Ponieważ mnisi jedzą tylko jedną miseczkę wyżebranego ryżu na każdy posiłek, obiad ich zaczyna się i kończy w południe. Tak więc tuż po owym obiedzie dwaj mnisi zaprowadzili nas do ogromnego zawilgoconego pomieszczenia, gdzie kilkuset członków zakonu modliło się na głos. Zauważyłem, że większość z nich myje się raczej rzadko, zobaczyłem też mnóstwo kalek i chorych.

Nasi przewodnicy wskazali nam rodzaj podcienia oddzielonego od reszty pomieszczenia zasłoną. Tam zastaliśmy Wielkiego Bohatera we własnej osobie. Mahawira siedział ze skrzyżowanymi nogami na pięknym lidyjskim dywanie. Miał na sobie złocistą szatę. Wydało mi się to raczej mało ascetyczne, lecz Karaka zapewnił mnie, że każdy z dwudziestu czterech tirthankarów miał od zarania dziejów własne barwy i własny emblemat. Kolorem Mahawiry był złoty, a emblematem lew.

Przypuszczam, że Mahawirą miał wówczas już dobrze po siedemdziesiątce. Był to niski, tęgi człowiek o wysokim, rozkazującym głosie. Mówiąc nigdy prawie nie patrzył na człowieka, co mnie osobiście zawsze peszy. No, ale wychowywałem się przecież na dworze, na którym nikomu nie wolno patrzeć wprost na członka królewskiej rodziny. Toteż jeżeli ktoś nie patrzy mi w twarz, zakładam, że jest to albo ktoś z królewskiej rodziny, albo szalbierz.

вернуться

* Przekład St. F. Michalskiego w książce A. Bashama Indie, PIW 1964, s. 314-315 (przyp. red.).