Выбрать главу

— Mówcie, a będziecie wysłuchani!

— O tak. Mój pasiasty wierzchowiec frunie lekko jak zachodni wiatr w ciepłej porze — odparł Rocannon, cytując komplement podsłuchany przy stole w sali biesiadnej.

— Pochodzi z bardzo dobrej rasy. — Mówcie! Słuchamy was!

Rozpoczęli dyskusję o hodowli wiatrogonów, podczas gdy ściana dalej wrzeszczała i nalegała. Wreszcie w tunelu pojawiło się dwóch Gliniaków.

— Chodźcie — powiedzieli bez entuzjazmu. Zaprowadzili gości przez skomplikowany labirynt korytarzy do małej, czyściutkiej elektrycznej kolejki, przypominającej zabawkę, ale zabawkę doskonale funkcjonującą. Przejechali nią kilka mil z zawrotną szybkością; po jakimś czasie pozostawili za sobą wyżłobione w glinie tunele i wyglądało na to, że wjechali do wapiennych jaskiń. Końcowy przystanek znajdował się u wejścia do rzęsiście oświetlonej sali; na jej odległym krańcu czekali trzej troglodyci, stojący na niewielkim podium. W pierwszej chwili, ku zawstydzeniu Rocannona jako etnografa, wszyscy trzej wyglądali dla niego jednakowo. Jak Chińczycy dla białego człowieka, jak Rosjanie dla Centauryjczyka… Potem dostrzegł wyróżniającą się indywidualność środkowego Gliniaka, którego biała, pobrużdżona twarz pod żelazną koroną tchnęła poczuciem siły.

— Czego szuka Władca Gwiazd w Jaskiniach Nocy? Sztywne formułki Wspólnej Mowy znakomicie pasowały do tego, co chciał wyrazić Rocannon, kiedy odpowiadał:

— Pragnąłbym przyjść do tych jaskiń jako gość, poznać drogi, którymi chadzają Panowie Nocy, i ujrzeć cuda przez nich stworzone. Nadal tego pragnę. Ale zło czai się o krok i dlatego przybywam w pośpiechu i potrzebie. Jestem oficerem Ligi Wszystkich Światów. Proszę was, byście zaprowadzili mnie do statku, który otrzymaliście od Ligi jako rękojmię wzajemnego zaufania.

Trzej troglodyci spoglądali na niego beznamiętnie. Dzięki podium ich twarze znajdowały się w jednym poziomie z twarzą Rocannona. Oglądane z tej pozycji owe płaskie, pozbawione wyrazu twarze i twarde, kamienne spojrzenia wywierały głębokie wrażenie. Potem ten, który stał po lewej, odezwał się w łamanym języku galaktycznym:

— Nie mieć statek. — Macie statek.

Po chwili Gliniak powtórzył niejasno: — Nie mieć statek.

— Mówcie we Wspólnej Mowie. Potrzebuję waszej pomocy. Na tej planecie przebywają wrogowie Ligi. Jeśli pozwolicie im tu pozostać, ten świat przestanie do was należeć.

— Nie mieć statek — powtórzył Gliniak stojący po lewej. Pozostali dwaj stali nieruchomo jak stalagmity.

— A więc mam powiedzieć innym książętom Ligi, że Gliniaki zawiodły ich zaufanie i nie warto o nie walczyć w Wojnie Która Nadejdzie?

Milczenie. — Zaufanie może być tylko obustronne — powiedział we Wspólnej Mowie środkowy Gliniak w żelaznej koronie.

— Czyż prosiłbym was o pomoc, gdybym wam nie ufał? Zróbcie przynajmniej jedno: wyślijcie statek z wiadomością do Kerguelen. Nikt nie musi nim lecieć i tracić lat; statek poleci sam.

Znowu milczenie.

— Nie mieć statek — powtórzył zgrzytliwym głosem ten, który stał z lewej strony.

— Chodźmy, książę — mruknął Rocannon do Mogiena, odwracając się do nich plecami.

— Ci, którzy zdradzają Władców Gwiazd — oznajmił Mogien swoim czystym, aroganckim głosem — łamią stare przysięgi. Dawno temu zrobiłyście dla nas miecze, Gliniaki. Te miecze jeszcze nie zardzewiały. — I dumnie krocząc obok Rocannona wyszedł wraz z nim za niskimi przewodnikami, którzy w milczeniu poprowadzili ich z powrotem do kolejki, a potem przez labirynt jaskrawo oświetlonych, ociekających wilgocią korytarzy, i wreszcie w górę, w światło dnia.

Dosiadłszy wiatrogonów przelecieli kilka mil na zachód, żeby wydostać się z terytorium Gliniaków. Wylądowali w lesie nad brzegiem rzeki i odbyli naradę.

Mogien czuł, że zawiódł swego gościa; nie przywykł do tego, żeby coś stawało na drodze jego wielkoduszności, i stracił nieco ze swego opanowania.

— Nędzne kreatury! — oświadczył. — Tchórzliwe robaki! Nigdy nie powiedzą wprost, o co im chodzi. Wszyscy Mali Ludzie są tacy, nawet Fiia. Ale Fiia można wierzyć. Myślisz, że Gliniaki oddały statek wrogom?

— Skąd mamy to wiedzieć?

— Wiem jedno: nie oddaliby go nikomu, dopóki nie otrzymaliby za niego podwójnej ceny. Rzeczy, rzeczy — nie myślą o niczym innym, tylko o gromadzeniu rzeczy. Co miał na myśli ten stary mówiąc, że zaufanie musi być obustronne?

— Chyba chciał nam dać do zrozumienia, że jego ludzie uważają, iż my — Liga-zawiedliśmy ich. Najpierw udzielamy im poparcia, a potem nagle porzucamy ich na czterdzieści pięć lat, nie kontaktujemy się z nimi, zniechęcamy ich do składania wizyt, każemy im samym się o siebie troszczyć. A to wszystko stało się przeze mnie, chociaż oni o tym nie wiedzą. I właściwie dlaczego mieliby robić mi przysługi? Wątpię, czy zdążyli się już porozumieć z wrogiem — ale nawet gdyby przehandlowali swój statek, to nie miałoby żadnego znaczenia. Wróg miałby z niego jeszcze mniej pożytku niż ja. — Rocannon stał na brzegu, zgarbiony, i wpatrywał się w przejrzystą wodę.

— Rokananie — odezwał się Mogien, po raz pierwszy zwracając się do niego jak do przyjaciela — za tym lasem, w twierdzy Kyodor mieszka mój kuzyn. To silna twierdza, trzydziestu angyarskich wojowników i trzy wioski średnich ludzi. Pomogą nam ukarać Gliniaków za ich zuchwałość…

— Nie — sprzeciwił się ostro Rocannon. — Powiedz swoim ludziom, żeby mieli oko na Gliniaków; wróg może próbować ich przekupić. Ale nie będzie żadnego łamania tabu ani prowadzenia wojen z mojego powodu. Nie ma takiej potrzeby. W tych czasach, Mogienie, los jednego człowieka się nie liczy.

— Cóż w takim razie się liczy?-zapytał Mogien unosząc swoją ciemną twarz.

— Panie — odezwał się szczupły, młody średni człowiek imieniem Yahan — ktoś tam jest w krzakach. — Pokazał im kolorowy błysk wśród ciemnych, iglastych zarośli na drugim brzegu.

— Fiia! — zawołał Mogien. — Spójrzcie na wiatrogony! — Wszystkie cztery zwierzęta wpatrywały się w drugi brzeg z postawionymi uszami.

— Mogien, książę Hallan, wkracza na drogi Fiia jako przyjaciel! — Głos Mogiena zadźwięczał donośnie ponad płytką, szeroko rozlaną, szemrzącą wodą i natychmiast na drugim brzegu, w plątaninie blasków i cieni zalegającej pod drzewami, pojawiła się mała figurka.

Drżące, migotliwe światło sprawiało, że figurka wydawała się tańczyć, aż trudno było na nią patrzeć. Kiedy zaczęła się zbliżać, Rocannon miał wrażenie, że jej stopy zaledwie muskają powierzchnię wody, tak lekko biegła, nie mącąc rozsłonecznionych płycin. Pasiasty wiatrogon podniósł się i bezszelestnie podkradł na sam brzeg na swoich grubych, lekkich łapach. Kiedy Fian wyszedł z wody, wielka bestia pochyliła łeb, a człowiek wyciągnął rękę i podrapał ją za uszami porośniętymi pasiastym futrem. Potem podszedł do nich.

— Witaj, Mogienie, słonecznowłosy dziedzicu Hallan, noszący miecz! — Głos był wysoki i słodki jak głos dziecka, ciało drobne i lekkie jak ciało dziecka; ale twarz nie była dziecięcą twarzą. — Witaj, gościu Halla, Władco Gwiazd, Wędrowcze! — Duże, jasne oczy o dziwnym spojrzeniu przez chwilę spoczęły na twarzy Rocannona.

— Fiia znają wszystkie wieści i imiona — uśmiechnął się Mogien, ale mały Fian nie odpowiedział mu uśmiechem. Nawet Rocannon, który wcześniej zdążył zaledwie złożyć krótką wizytę w wiosce Fiia wraz ze swym zespołem, był tym zaskoczony.

— O Władco Gwiazd-powiedział słodki, drżący głos — kto prowadzi powietrzne statki, które niosą śmierć?

— Niosą śmierć… twoim ludziom?