Rocannon, Mogien i dwóch ciemnowłosych służących gryźli kromki twardego, smacznego chleba z kuchni Hallan, popijali żółtym vaskanem ze skórzanej flaszki i wcześnie położyli się spać. Wokół ich małego ogniska stały ciemne, wyniosłe drzewa o gałęziach uginających się od ciemnych, kanciastych, niedojrzałych szyszek. W nocy chłodny, ożywczy deszcz szeptał wśród gałęzi. Rocannon naciągnął na głowę miękkie, lekkie jak puch futro herilora i zasnął słuchając szepczących kropel. Wiatrogony powróciły o świcie i przed wschodem słońca znowu wznieśli się w powietrze, mknąc na skrzydłach wiatru ku płaskim wybrzeżom zatoki, gdzie mieszkały Gliniaki.
Około południa wylądowali na spłachetku surowej gliny. Rocannon i dwóch służących, Raho i Yahan, rozglądali się bezmyślnie dookoła, nie dostrzegając żadnych śladów życia. Mogien, pokładający absolutną wiarę w wyższość swojej kasty, zapewnił ich:
— Przyjdą.
I przyszli, sześciu ludzi, niskie, niezgrabne hominidy, jakie Rocannon widział niegdyś w muzeum wiele lat temu, sięgające Rocannonowi do piersi, a Mogienowi zaledwie do pasa. Byli nadzy, o białoszarej skórze koloru gliny — dziwaczne podziemne stwory. Niesamowite było, kiedy przemówili, ponieważ nie wiadomo było, który z nich się odezwał; wydawało się, że mówią wszyscy jednocześnie, jednym zgrzytliwym głosem. Zjawisko kolonii telepatycznych — przypomniał sobie Rocannon słowa „Podręcznika” i z większym szacunkiem popatrzył na małych, brzydkich ludzików posiadających ów rzadki dar. Jego trzej wysocy towarzysze nie podzielali tych uczuć. Wyglądali ponuro.
— Czego szukają Angyarowie i słudzy Angyarów na ziemi Panów Nocy? — zapytał jeden z Gliniaków czy też zapytały Gliniaki we Wspólnej Mowie, dialekcie angyarskim używanym przez wszystkie gatunki.
— Jestem książę Hallan — odparł Mogien. Przy małych ludzikach wydawał się gigantem. — Obok mnie stoi Rokanan, władca gwiazd i dróg prowadzących przez noc, poddany Ligi Wszystkich Swiatów, gość i przyjaciel Rodu Hallan. Wielkim zaszczytam jest go gościć! Zaprowadźcie nas do tych, którzy są godni z nami rozmawiać. Są słowa, które wypowiedzieć trzeba, albowiem wkrótce śnieg zacznie padać w ciepłej porze, wiatry wiać będą do tyłu, a drzewa rosnąć będą korzeniami do góry!
Słuchanie angyarskiej przemowy było prawdziwą przyjemnością, pomyślał Rocannon, chociaż mówca nie odznaczał się szczególnym taktem.
Gliniaki stały przez chwilę w niepewnym milczeniu.
— Czy to prawda? — zapytał w końcu jeden z nich albo zapytali wszyscy.
— Tak, a morze zmieni się w piasek, a kamieniom wyrosną palce! Zaprowadźcie nas do waszych przywódców, którzy wiedzą, kim jest Władca Gwiazd, i nie marnujcie więcej czasu!
Znowu milczenie. Stojąc wśród niskich troglodytów Rocannon miał niemiłe uczucie, że skrzydełka ćmy muskają mu uszy. Podejmowano decyzję.
— Chodźcie — powiedziały głośno Gliniaki i ruszyły przez grząskie pole.
Pospiesznie podeszły do jakiegoś miejsca, zatrzymały się, a potem odstąpiły na bok, odsłaniając dziurę w ziemi i wystającą z niej drabinę: wejście do Królestwa Nocy.
Podczas gdy średni ludzie czekali z wiatrogonami na powierzchni, Mogien i Rocannon zeszli po drabinie w podziemny świat krzyżujących się, rozgałęzionych tuneli wydrążonych w glinie, wyłożonych szorstkim cementem, oświetlonych elektrycznością, wypełnionych odorem potu i stęchłego pożywienia. Przewodnicy, drepcząc na przodzie na swoich płaskich, szarych stopach, zaprowadzili ich do okrągłej, słabo oświetlonej komnaty, przypominającej bąbel powietrza uwięziony w skale, i zostawili ich samych.
Czekali. Czekali długo.
Dlaczego, u diabła, pierwsze wyprawy wybrały właśnie tych ludzi na członków Ligi? Rocannon miał na to gotową odpowiedź: dwie pierwsze misje przyleciały z zimnego Centaura i odkrywcy z radością zagłębiali się w jaskinie Gliniaków uciekając przed żarem i potokami jaskrawego światła, buchającego z wielkiego Słońca typu A-3. Dla nich ten świat nie nadawał się do zamieszkania; rozsądni ludzie żyli tu pod ziemią. Dla Rocannona natomiast to wszystko — gorące, białe słońce, jasne noce rozświetlone blaskiem czterech księżyców, gwałtowne zmiany pogody i nieustanny wiatr, gęsta atmosfera i słaba grawitacja umożliwiająca powstanie tych latających gatunków — były nie tylko znośne, ale wręcz rozkoszne. A jednak, napomniał się w myśli, właśnie z tego powodu Centauryjczycy lepiej od niego potrafili ocenić ten podziemny naród. Ci troglodyci niewątpliwie byli utalentowani. Posiadali również zdolności telepatyczne — zjawisko o wiele rzadsze i o wiele bardziej niezrozumiałe niż elektryczność — ale pierwsi odkrywcy niczego specjalnego się w tym nie dopatrzyli. Podarowali Gliniakom generator i zautomatyzowany statek, nauczyli ich podstaw matematyki, poklepali po ramieniu i pozostawili samym sobie. Co robiły od tego czasu małe ludziki? Zapytał o to Mogiena.
Młody książę, który nigdy w życiu nie widział żadnych urządzeń do oświetlania prócz świec i żywicznych pochodni, bez odrobiny zainteresowania patrzył na elektryczną żarówkę wiszącą mu nad głową.
— Gliniaki zawsze umiały robić różne rzeczy — powiedział swoim zwykłym, królewsko wyniosłym tonem.
— Czy ostatnio robiły jakieś nowe rzeczy?
— Kupujemy od nich nasze stalowe miecze; za czasów mojego dziadka mieli kowali, którzy potrafili obrabiać stal; ale co było przedtem — nie wiem. Moi ludzie przez długi czas żyli obok Gliniaków, pozwalali im drążyć tunele w granicach swoich posiadłości, płacili im srebrem za stalowe miecze. Podobno Gliniaki mają wielkie bogactwo, ale dla nas stanowią tabu. Wojny plemion to złe sprawy. Nawet kiedy mój dziad Durhal szukał u nich swojej żony, podejrzewając, że ją porwali, nie odważył się złamać tabu i zmusić ich do mówienia. Gliniaki nie powiedzą ci ani prawdy, ani kłamstwa, jeśli mogą tego uniknąć. Nie lubimy ich, a one nie lubią nas; myślę, że wciąż pamiętają dawne czasy, zanim wprowadzono tabu. Nie są dzielni.
Donośny głos zahuczał za ich plecami:
— Pochylcie głowy w obecności Panów Nocy! Odwracając się Rocannon ściskał swój laserowy pistolet, a Mogien chwycił rękojeści mieczów; ale Rocannon od razu zauważył głośnik umieszczony na wklęsłej ścianie i mruknął do Mogiena:
— Nie odpowiadaj.
— Mówcie, o przybysze w Jaskiniach Nocy! — Potężny ryk brzmiał zastraszająco, ale Mogien stał niewzruszony, z lekka unosząc wysokie łuki brwi. Na koniec odezwał się:
— Teraz, kiedy przez trzy dni ujeżdżałeś wiatrogony, powiedz, panie, czy zaczynasz odnajdywać w tym przyjemność?