Выбрать главу

Przy granicy cmentarza Mia wezwała taksówkę. Czekając na nią, dostrzegła jasnobrązowego psa, przemykającego wśród oleandrów. Pies nie miał na sobie ubrania i nie zdradzał oznak nadzwyczajnej inteligencji. Kiedy próbowała do niego podejść, zniknął w krzakach. Nie widząc go, nagle poczuła się głupio. Duże jasnobrązowe psy nie należą przecież do rzadkości.

Z taksówki wysiadła przy stacji metra, zniknęła w okablowanych podziemiach Kalifornii i wynurzyła się z nich przy Publicznym Punkcie Teleprezencji w Coit Tower. Kiedy opuszczała San Francisco, jej ulubionym sitem było Telegraph Hill. Gdziekolwiek przyszło jej podróżować, zawsze od czasu do czasu łączyła się z nim, by odrodzić się w miejskim otoczeniu Bay Area. Bywała poprzez teleobecność w site’ach miast całego świata, ale nigdy nie pokochała miasta, po którym nie można było spacerować. San Francisco nadaje się do spacerów wręcz znakomicie. Dlatego tu zamieszkała.

Oczywiście, przyzwyczajenie też grało wielką rolę.

Na Embarcadero, w zatłoczonej hałaśliwymi turystami kawiarni, wypiła gorącą frappé. Zastanowiła się ponuro nad tym, co na temat dzisiejszych wydarzeń miałby do powiedzenia jej mąż. Co pomyślałby sobie o ceremonii pożegnania Martina Warshawa? Martin był przecież jedynym prawdziwym rywalem Daniela. Czy wyczułaby jakiś delikatny ślad męskiej zazdrości, może także coś w rodzaju satysfakcji? Ciekawe, czy były mąż czasami o niej myśli? Czy w ogóle myśli logicznie o kimkolwiek i czymkolwiek? Daniel przebywał w bardzo dziwnej przestrzeni w północnym Idaho, przestrzeni, z którą nie było żadnego prawdziwego kontaktu. Mia mogła oczywiście zadzwonić do swej córki, Chloe, do Dżakarty, ale u niej nie znalazłaby pociechy. Chloe skubałaby tylko wzorzystą szatę, powtarzając banały o obrotach koła i prawdzie duchowej.

Długi spacer ku Fisherman’s Wharf, i Mii udało się przez cały dzień nie myśleć o pracy, co było u niej rzeczą nową i na swój sposób wielkim osiągnięciem. Wreszcie dotarła na miejsce. Spłowiały drewniany znak wystający z nie strzyżonego żywopłotu identyfikował to miejsce jako płatny site sieciowy. Weszła do środka, a gdy znalazła się w wielkim budynku, wcisnęła kartę gotówkową w zegar.

Chwiejnym krokiem nadszedł właściciel. Był to chudy jak patyk, stary dżentelmen w drugim stuleciu życia, kościsty, jakby składał się z samych kolan i łokci, z ostrym garbatym nosem, dwoma absurdalnie wielkimi lecz bardzo efektownymi aparatami słuchowymi, w bezkształtnej rybackiej czapeczce na głowie. Czapeczkę nosił wyłącznie dla efektu; łuskowata, fałdzista skóra pana Stuarta nie widziała słońca od dziesięcioleci. Pan Stuart ubrany był w brudnozieloną koszulę z krótkimi rękawami i spodnie pobrudzone olejem. Szlufki na pasek obwisły od złożonych multinarzędzi na krótkich metalowych łańcuszkach.

Mia nie odwiedzała tego site’u od trzydziestu siedmiu lat. Dom został w znacznym stopniu przebudowany, zerwano podłogi, burzono ściany, zamurowano okna, ściany zewnętrzne wyłożono blachą miedzianą, redukującą zakłócenia emisji. Bez zdziwienia przyjęła jednak widok tego samego właściciela prowadzącego ten sam biznes, ubranego najwyraźniej w te same ciuchy. Pan Stuart zawsze wydawał się jej człowiekiem, który jest w stanie bez trudu przeżyć jakiś tam budynek.

Pan Stuart nie zmienił się wiele, choć nos i uszy wyraźnie mu spuchły. Kuracja hormonami wzrostu i regulacja sterydowa należały do najsensowniejszych, powodujących najmniej niepożądanych skutków ubocznych w strategii przedłużania życia; jednak nosy i uszy mężczyzn puchły podczas jej stosowania. Miało to coś wspólnego z męskimi sterydami oraz postępującym kostnieniem chrząstek.

Mia uważnie przyjrzała się pomieszczeniu. Z sufitu zwisały szare pochłaniacze dźwięku, nad nimi zaś wiły się splątane wiązki kolorowych kabli zasilających i światłowodów. Wśród metalowych belek więźby dachowej gnieździły się stada brązowych, ruchliwych i wrzaskliwych wróbli.

Na podłodze stała przedziwna kolekcja maszyn umożliwiających dostęp do sieci. Po zachodniej stronie stodoły pana Stuarta znajdowały się te najnowocześniejsze, z których wiele cechował zużyty wygląd prototypów. Część wschodnia wypełniona była cudeńkami dla kolekcjonerów, wyspecjalizowanymi reliktami minionych stu dwudziestu lat manipulacji przestrzenią wirtualną.

Pan Stuart zawsze specjalizował się w tych środkach przekazu, które albo umierały już ze starości, albo przeciwnie, walczyły dzielnie, by się w ogóle narodzić.

Pod ścianami, jedne na drugich, stały przeróżnego kształtu pojemniki, wypełnione elektronicznymi komponentami. Stary, trzeszczący robot-sprzątacz wędrował wokół, zacięcie walcząc z okrywającym maszyny kurzem. Zgodnie z wymogami prawa, pomieszczenie wyposażone było w skrzynie z piaskiem, przeznaczone na odchody udomowionych ptaków. Oświetlenie było, jak zawsze, straszne.

— Myślałam, że ma pan zamiar wstawić tu okna — powiedziała Mia.

— Już wkrótce — odparł Stuart, mrużąc oczy. — A w ogóle, kto potrzebuje okien? Sieciowy site jest przecież oknem.

— Czy jest tu coś rozumiejącego hasło dotykowo-gestowe i zdolnego wprowadzić mnie w pałac pamięci ustanowiony w latach sześćdziesiątych?

— To zależy od setupu, ale całe życie zależy przecież od setupu. — Pan Stuart uwielbiał aforyzmy, czasami wręcz do przesady. — Proszę mi powiedzieć coś o parametrach wejściowych i maszynie, na której go ustanowiono.

— O tym nie umiem nic panu powiedzieć.

Stuart wzruszył chudymi ramionami. Gest gnoma.

— W takim razie trzeba tu będzie spędzić sporo czasu. Jeśli chce pani mojej rady, najlepiej zacząć od najprostszego sposobu. Niech pani podłączy płytkę dotykową do jednej z kurtyn siatkówkowych i sprawdzi, czy pałac nie pojawi się po prostu przed oczami.

— Myśli pan, że może się to udać?

— Może. Proszę spróbować na spexach, jeśli chce pani… — umilkł, nadymając się uroczyście — …dyskrecji.

— Ile dolicza pan za dyskrecję, panie Stuart? Dyskrecja bardzo mnie interesuje.

— Opłatę pobieram przy wejściu. Moi klienci i tak uważają ją za przerażająco wygórowaną. — Ktoś pracujący przy jednej z najnowszych maszyn wykrzyczał długie pytanie, mające coś wspólnego z „drzewami nazw” i „defuzyfikacją”. Stuart, niczym sowa, obrócił głowę na skórzastej szyi.

— Przeczytaj instrukcję — krzyknął. A potem, zwracając się do Mii, dodał: — Dzieciaki. O czym to mówiliśmy, proszę pani?

— Mam na imię Mia.

— Co?

— Tu nie ma instrukcji! — wrzasnął chłopięcy głos.

— Mia. M-I-A — powtórzyła spokojnie Mia.

— Aha. — Pan Stuart stuknął w jeden z aparatów słuchowych. — Milo mi, że pani wpadła, Mayu. Proszę nie zwracać uwagi na dzieciaki. Czasami bardzo hałasują.

— Mogę spróbować kurtyny i płytki?

— Oczywiście. Zaraz cię wpiszę.

Dyskrecja to jedyna zaleta starych maszyn. Stare maszyny są tak przerażająco stare, że praktycznie nie ma sposobu, by je kontrolować. Współczesne standardy wirtualności są o wiele bardziej uporządkowane, oporne i sensowne niż prymitywne, zużyte i czasami nawet niebezpieczne śmiecie z całego niemal XXI stulecia. Współczesne archiwa danych są zaskakująco jawne, łatwe w użyciu, dostępne, istnieją jednak setki przestarzałych formatów oraz niezmierzone głębiny przestarzałych danych, do których dostęp oferują wyłącznie komputery nie produkowane już i nienaprawialne. Nadają się one wyłącznie dla hobbystów — fanatyków lub ludzi tak starych, że nauczyli się pracować na nich w młodości i nigdy nie wyszli z wprawy.