Na sto procent coś sobie musiał strzelić. Widziałem, jak na czole występuje mu pot, zrobił się cały czerwony, jakby właśnie kończył bieg na dziesięć kilometrów.
– Dobrze się pan czuje? – zagadnąłem, autentycznie zatroskany.
– Tak, to... to ten upał. Gorąco tu strasznie, nie sądzi pan? Może ja podkręcę klimatyzację.
Poderwał się, doskoczył do konsoli z przełącznikami i rozkręcił dmuchawy na cały regulator; nawiewy wysunęły się z sufitu i rzygnęły lodowatym powietrzem, aż mi ciarki przeszły po plecach.
– Więc znał pan Sobkowa i Valentę? – zapytałem, próbując naprowadzić go na właściwy tor.
– Co mnie pan tu przesłuchuje?! – znów wybuchnął, machnął wściekle rękami. – Znałem, znam!
– Sobkow nie żyje.
Drgnął, spojrzał na mnie wielkimi oczami.
– Nie... żyje? – spytał. – Ale rozmawialiśmy raptem parę dni temu...
– Zastrzelony. Zamordowany w zasadzie. Nie ogląda pan wiadomości?
Nie mogłem sobie odpuścić tej drobnej złośliwości, skoro w końcu trafił się ktoś jeszcze bardziej do tyłu ze światem niż ja.
– Zastrzelony... – powtórzył, a ja wyczytałem w jego głosie nie tylko zaskoczenie, ale i strach.
Sięgnął znów po szklankę z wodą, wypił kolejną, znowu nalał, wypił od razu.
– Tak. Czy pan się aby dobrze czuje?
– Proszę mnie nie atakować! – Huknął dłonią o stół, opadł ciężko na fotel. – Boże, jak mnie boli głowa strasznie... Natasza, przynieś mi ampułkę od bólu głowy! I jeszcze wody.
– Już się robi, panie prezesie – odrzekł komunikator.
– Czy pan na pewno...
Zacząłem, ale nie dokończyłem, bo dotarło do mnie: cokolwiek wziął, przećpał, i to poważnie. Widziałem, jak na rękach zaczynają występować mu sine, niemalże czarne żyły, z trudem łapał dech... Zaczął szarpać się z guzikami koszuli pod szyją, źrenice maleńkie niczym ziarnka piasku skakały to tu, to tam...
– Pani Nataszo! – Przechyliłem się przez stół, wcisnąłem guzik interkomu. – Karetkę, i to migiem! Niech pani...!
A potem głowa pana prezesa opadła w tył, z gardła dobył się charakterystyczny charkot i facet po prostu wykitował.
Nie musiałem nawet go dotykać, bo widziałem w życiu tyle trupów, żeby umrzyka rozpoznać na pierwszy rzut oka. Wręcz nie powinienem go dotykać, błysnęła w głowie myśl. Na pewno nie powinienem mieć przy sobie broni, którą na szczęście zostawiłem w samochodzie, a posiadania kabury nikt mi przecież nie zabroni.
Siedziałem tak i patrzyłem tępo na coraz bardziej sinego prezesa Matwieszuka, który miał nic mi już nie powiedzieć. Skóra na twarzy naciągnęła się, policzki dosłownie zapadły, wargi ściągnęły, złożone na kolanach ręce przypominały bardziej obciągnięte pergaminem kości.
– Co jest, do cholery...? – Wstałem i wbrew najlepszej praktyce jednak go dotknąłem.
Skóra była wiotka, nie sprężynowała pod dotykiem. Uszczypnąłem w dłoń, fałdka znikła dopiero po chwili.
A potem drzwi otwarły się na oścież i do środka wpadli ratownicy. Rzucili się do pana prezesa, zaczęli robić mu sztuczne oddychanie, podłączyli do przenośnej stacji monitorowania funkcji życiowych, lecz tu już nie było co monitorować.
Odwróciłem się do drzwi, zakładając ręce za głowę. W samą porę, bo już widziałem pierwszego ochroniarza – pewnie wybiło im na monitoringu zatrzymanie pracy serca pana prezesa.
– To nie ja! – krzyknąłem najgłupszą możliwą rzecz. – On sam...
A potem dostałem z paralizatora.
– Aleksander Khudovec, wychodzisz!
Podniosłem obite ryło, spojrzałem zapuchniętym okiem w kierunku kamery. Szczęknął zamek, żelazne drzwi izolatki otwarły się, stanął w nich milicjant – ten sam, który kilka godzin wcześniej mnie do niej wrzucił.
– Wychodzisz – warknął.
Odcharknąłem, splunąłem krwawą flegmą na podłogę.
– Zapomniałeś magicznego słowa – mruknąłem.
– Wstawaj albo ci poprawię i powiem, że mnie zaatakowałeś.
Podniosłem się jakoś, poczłapałem za nim korytarzem posterunku. Oddali mi zarekwirowany pasek, bransoletkę, pustą kaburę, portfel i karty... Podpisałem się na czytniku bazgrołem, kolejne drzwi szczęknęły, wypuszczając mnie do części ogólnodostępnej.
Gdzie już czekał na mnie nikt inny jak Daniłow.
– Który go tak urządził? – Pokazał na mnie. – Który, pytam się, tak go sprawił?
Dowodzący zmianą major skulił się, pokazał głową na mojego oprawcę, młodszego sierżanta Petrenkę.
– Stawiał opór, panie prezesie...
– I bardzo dobrze żeście zrobili. – Daniłow poklepał Petrenkę po ramieniu. – Zuch chłopak! Udzielam wam, sierżancie, pochwały ustnej, a waszemu przełożonemu rekomenduję przedstawienie was do awansu. Nie ma pobłażliwości dla ludzi, którzy trafiają w reflektor podejrzeń organów ścigania.
– Tylko że ja nic nie zrobiłem! – warknąłem.
– I bardzo dobrze. Prawda zatryumfowała, uczciwość obroniła się sama. Co cię nie zabije, to cię wzmocni, towarzyszu kapitanie. – Uśmiechnął się do mnie.
– Kapitanie...? – jęknął sierżant.
– Poczytaj sobie moją kartotekę do snu, bęcwale! – rzuciłem mu w twarz. – I lepiej się w NeoSybirsku nie pokazuj w cywilu. Coś jeszcze ode mnie chcecie? Nie? To żegnam ozięble.
Pokuśtykałem za Daniłowem, który już był w połowie drogi do wyjścia. Z trudem wciągnąłem klimakurtkę, zasunąłem suwak i wyłoniłem się jego śladem wprost na główną ulicę K-Merowa.
Był już wieczór, bo przecież potrzymali mnie nie od parady. Najpierw dostało mi się od ochrony, która pieściła mnie prądem, aż się zlałem w gacie. Potem przyjechała milicja, która spacyfikowała mnie profilaktycznie, wrzuciła do grawilotu, potem spacyfikowała, wyjmując z niego, aż wreszcie zawlokła do izolatki. I tam w końcu popastwił się nade mną ten sierżancina...
– Nie wolno grozić funkcjonariuszom milicji, towarzyszu kapitanie. – Daniłow pokręcił głową z dezaprobatą, wsiadając do niebieskiej limuzyny, zaparkowanej centralnie pod zakazem. Spojrzałem na niego, on spojrzał na mnie. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie, wreszcie on zrobił niecierpliwy gest. – No, wsiadacie czy nie? Bo nie będę trzymać tych drzwi ciągle otwartych, to nie burdel.
Władowałem się do luksusowego wnętrza, drzwi zamknęły się miękko, samochód ruszył. Daniłow wyciągnął z barku dwie szklanki, wkropił do każdej tabasco i nalał soku pomidorowego.
– Ja alkoholu nie piję – wyjaśnił niepytany. – Już od dwóch lat. Ale jeśli chcecie, towarzyszu kapitanie, to wy możecie. I tak jak mówiłem, nie wolno grozić.
– To było prywatnie, nie wobec funkcjonariusza.
– Powtarzam: nie wolno. Słaby gada, słaby grozi. Silny po prostu robi to, co ma do zrobienia.
Fakt, miał rację. Podał mi sok w niebieskiej szklance, sam upił łyk. Spojrzał na mnie wyczekująco.
– Dziękuję – wydusiłem z siebie w końcu.
Miałem pewność, że gdyby nie on, to posiedziałbym w izolatce jeszcze kilka dni. Wyciągnąłem zza pazuchy paczkę papierosów, wsunąłem jednego w usta, klepnąłem się po kieszeni w poszukiwaniu plazmowej zapalniczki.
Zauważyłem wzrok Daniłowa.
Wyjąłem papierosa z ust, włożyłem z powrotem do paczki, a tę schowałem do kieszeni kurtki. Oligarcha pokiwał głową, uśmiechnął się nieszczerze.
– Proszę. Powiecie mi, co się stało i dlaczego jeden z prezesów moich spółek nie żyje?
– Dwaj w zasadzie. – Skrzywiłem się, obiema rękami podnosząc kolano, żeby założyć nogę na nogę. – Sobkow przecież też.
– Tak, ale przy jego śmierci was nie było. Czy może byliście?
Potrząsnąłem głową.
– Nie byłem.
– Aha. A co robiliście tutaj, Aleksandrze Wasiliczu?
Nikt od lat nie zwracał się do mnie z imienia i otczestwa. Aż dziwnie mi się jakoś zrobiło.
– Chciałem porozmawiać z prezesem Matwieszukiem.