Выбрать главу

„Mojemu”, ha. Aż się uśmiechnąłem kwaśno: Daniłow nie to, że mnie kupował, ale najwyraźniej już kupił.

Odpaliłem projektor, wywołałem pliki. Pozaznaczałem sobie miejsca, na które należało zwrócić szczególną uwagę. Sprawdziłem pocztę... O, jest! Daniłow przesyłał jakieś archiwum plików, tyle tylko, że zahasłowane. „Słaby gada” – głosił komunikat.

„Silny robi” – wpisałem, ale wyświetliło się: „Zostały ci tylko dwie próby, ponowić?”. Czym prędzej poprawiłem ostatnie słowo na „działa”, kliknąłem zatwierdzenie. Poszło.

Matwieszuk był totalnie nieciekawym typem. Ot, pan prezes, wcześniej pan dyrektor, jeszcze wcześniej znów pan prezes i dyrektor. Jego dossier wyciągnięte z archiwum K-Mer było suche i jałowe jak szparka wyłączonego seks-androida.

A co z resztą danych? Dlaczego tutaj nie było nawet dziesiątej części tego, co we wcześniej przekazanych mi plikach na Valentę?

Może tamte Daniłow sobie przygotował z innych źródeł, jadąc na spotkanie. Albo wręcz zrobił sam. Nieważne. Tutaj nie znajdę potrzebnej mi informacji.

Zamknąłem projektor: wyglądało na to, że musiałem przejść się po dawnych znajomych.

– Wybacz, staruszku. – Lewą ręką podrapałem Kusto za uchem. – No ale rozumiesz sam, nie? Jest robota, to się robi. Jak się ochłodzi, to może pójdziemy gdzieś na spacer, a teraz siedź w domu. Może kupić ci kuwetę jakąś czy co?

Spojrzał na mnie z dezaprobatą, sapnął ciężko.

Wbiłem się w czyste ciuchy, bo po wizycie w mieście węglarzy tamte nie tylko śmierdziały dymem, ale też były zwyczajnie brudne tak bardzo, że aż smoliły ręce. Spodnie chyba się skurczyły w szafie, bo ciężko było je dopiąć... I tylko kurtka była ta sama. Skasowałem poprzednie oświadczenie, wstukałem i podpisałem nowe. Naprzód, na miasto.

Kiedy wyszedłem przed klatkę, na ławeczce siedział nieco przetasowany skład. Wania od razu ukłonił mi się w pas, machnął ręką.

– Samochód przypilnowany, szefie! Chyba jeździło się gdzieś, co? Bo na noc pan nie wrócił...

– EJ, KURWA, TO TEN TYP DO WAS STARTOWAŁ?! – wydarł się typek, którego wcześniej tu nie widziałem. – TO TY DO MOICH ZIOMKÓW STARTUJESZ, CO?!

– Ja? Ja spokojny człowiek jestem... – Uśmiechnąłem się nieszczerze, mimo że aż mnie prawa ręka zaświerzbiła. Soczewka w oku zamrugała blaskiem, wyczuwając wyrzut adrenaliny, ale zgasiłem ją wysiłkiem woli.

Typek zarzucił głową, przesunął po twarzy ręką, skrzywił się, noga zadrgała mu konwulsyjnie... Widać było, że osad dopalaczy powlókł mu neurony już tak grubą warstwą przewodzącą, że zaczynał tracić kontrolę nad ciałem. Na chwilę zdołał skoncentrować na mnie wzrok, ale oczy od razu uciekły mu w bok.

– TA? A WSTAĆ DO CIEBIE, GNOJU?! MAM DO CIEBIE, KURWA, WSTAĆ?!

– Nie no, jak już usiadłeś, to się nie kłopocz wstawaniem... Ale może ja do ciebie usiądę.

Wepchnąłem się pomiędzy niego i Wanię. Zgłupieli wszyscy, patrząc na mnie wielkimi oczami. Wyjąłem siedzącemu nieco dalej flaszkę z ręki, szarpnąłem łyk z gwinta.

– EJ, TO NASZA FLASZKA!

– To przecież wam jej nie zabieram, nie? Ale ławeczka wspólna, to i flaszka wspólna przecież.

– KURWA, NO JA NIE MOGĘ, NO CO ZA TYP, NO! – zaśmiał się wytatuowany chudzielec, nadal piłując ryja na pełny regulator. – SWÓJ CHŁOP NORMALNIE!

– Chłopcy, ja ten, no... – Nachyliłem się do Wani. – Miejcie oczy otwarte na dzielni, co? Jakby się ktoś kręcił nietutejszy.

Wania kiwnął ochoczo.

– Się wie, szefie! A co, coś teges?

– Ekipę handlarzy z Nowodzierżyńskiego ktoś wyjął. Całą. Na jeden raz.

Umilkli, nawet ten głośny na chwilę przestał się ruszać. Popatrzyli na mnie uważnie.

– A co oni mają do nas? – przytomnie zagadnął Wania.

Sięgnąłem za pazuchę, wyjąłem fiolkę pełną opalizującej syntadrenaliny, odessanej z wyniesionego rano do lodówki kanistra. Hormon i tak pewnie zaczął się już rozwarstwiać, więc jego wartość czarnorynkowa jako koncentratu spadała na łeb na szyję... Ale dla tych ćwoków to było dotknięcie nieba.

– Wiecie, co to jest – stwierdziłem.

Co najmniej dwaj wiedzieli, bo pokiwali głowami. Ten głośny zameczał coś nierozróżnialnego, wstał i zamachał rękami, jak raper rzucający nawijką, tyle że do wyłączonego mikrofonu.

– To... to pan jednak...?

– Ja nic nie, Wania. Ja was nawet nie znam i w ogóle przypadkiem tu jestem. To co, oczy i uszy otwarte?

– Się wie! – powtórzył, chciwie wyrywając mi fiolkę z ręki.

Nie miałem zamiaru tu z nimi siedzieć, więc też wstałem. Starczy bratania się z plebsem. Nie byli to może moi wymarzeni szpiedzy ani sojusznicy, ale muszę przyznać, że ostatnimi czasy wypadłem z obiegu na rejonie, preferując zacisze własnego spokojnego domu... I teraz trzeba było na szybko nadrabiać zaległości.

– OOO, KURWA, TO NASZ NOWY KOLEGA SIĘ DA PRZEJECHAĆ SWOJĄ FURĄ! WRUUUMMM!!!... – zaryczał krzykacz. – JAK JA WSIĄDĘ ZA KÓŁKO, TO, KURWA, PSY Z DROGI OD RAZU! I JAK ICH PO ASFALCIE ROZSMARUJĘ, TO TYLKO JAK DYWAN CZERWONY BĘDZIE!

Uniosłem rękę w geście pożegnania, nie chcąc już nawet się odzywać. No cóż, może i zaniżam standardy, ale trzeba delegować obowiązki, żeby samemu jakoś ogarnąć naprawdę ważny temat.

Wsiadłem do samochodu, odetchnąłem głęboko.

Wczoraj, zaledwie wczoraj na moich oczach odwalił kitę prezes jednej ze spółek węglowych. Tak po prostu wziął i zdechł! Owszem, wyglądał na słabowitego, niby przeszedł te dwa nowotwory, ale taki zbieg okoliczności... No jakoś nie chciało mi się w to wierzyć.

Piknął komunikator, spojrzałem na zegarek: numer nieznany. Proszę, proszę, coraz ciekawiej się robi, a ja przecież na lewo i prawo wizytówek nie rozdaję.

Kliknąłem przycisk wyświetlenia wiadomości, hologram rozwinął się wstęgą liter:

„Dzień dobry, AleXandr Vasilych! Pamiętajcie, żeby w taki upał nie nadużywać bez umiaru, bo pić trzeba umieć, a to nie każdy potrafi. Alkohol to zło, więc dbajcie o właściwą hydrację. Pozdrawiam, Daniłow”.

Zamrugałem, patrząc z niedowierzaniem na wiadomość. Abstrahuję już od tego, że nie dawałem mu swojego numeru, ale sam przekaz był cokolwiek enigmatyczny... Zegarek piknął znowu, wyświetlił kolejną wiadomość:

„Sekcja zwłok Matwieszuka zakończona godzinę temu. Przyczyna śmierci: odwodnienie”.

Kolejne piknięcie.

„Pozdrawiam, Dan”.

Jeszcze jedno.

„iłow”.

Aha, super – czyli mój oligarcha był w dodatku spamerem-dowcipnisiem, przypadkiem wysyłającym niedopisane wiadomości.

Odwodnienie. No tak, wiotka skóra, zapadnięte policzki... Ale jak to? Jakim cudem w tym tempie? Musiał na bank coś wziąć... Ale wtedy przecież by coś znaleźli w organizmie, a on po prostu oklapł jak przekłuty foliowy worek.

I jeszcze wcześniej to dziwne pobudzenie, pomyślałem. Nagle zrobiło mu się gorąco, zaczął pić, zrobił się drażliwy. Narkotyk jakiś, jak nic.

Teoria była dobra. Gdyby tylko praktyka zechciała się do niej jeszcze dopasować!

Warknąłem silnikiem, wycofałem w uliczkę i ruszyłem – miałem nie tylko jedno, ale dwa miejsca do odwiedzenia.

– Obywatelu Khudovec, teraz wy.

Zerwałem się z miejsca, poprawiłem kurtkę i zapukałem. Kamera zamrugała czerwoną diodą, podwójne drzwi z mlecznego szkła rozsunęły się niemalże bezszelestnie, rozrywając na pół lśniące dumnym złotem godło z dwugłowym orłem.

– Towarzyszu pułkowniku! – Strzeliłem obcasami. – Kapitan Khudovec melduje się!

Siedzący za biurkiem mężczyzna przesunął coś na ekranie holograficznego wyświetlacza, zmarszczył brwi. Spojrzał na mnie przelotnie, nie poznając.

– Nie wzywałem was, obywatelu kapitanie.

– Towarzysz pułkownik jest pewien?

– Nie przypominam sobie, żeby... Chudy!

– Kojot! – Rozciągnąłem się w szerokim uśmiechu. – Kopę lat!

Pułkownik Andriej Derlin, pseudo Kojot, wstał zza swojego potężnego biurka, zgasił gestem wyświetlacze. Podszedł do mnie, podał rękę niczym łopata, zamknął w uścisku... A niech go, nadal miał konkretną krzepę!