Kiedy niekiedy z wysokich drzew spływał liść zeschnięty, kołysał się na powietrzu i cicho padał między uwiędłe trawy. Kiedy niekiedy za żelaznymi sztachetami dawał się słyszeć łoskot kroków przechodnia po kamiennym chodniku albo w dali okrzyk uczniów bawiących się w piłkę na gimnazjalnym podwórzu.
Drżącymi palcami Marcin wyjął z bocznej kieszeni kartkę z pismem „Biruty” i przycisnął do ust zsiniałych słowa piosenki:
Duszę jego gruchotała boleść tak głęboka, jakby trzymał na wargach rękawiczkę lub wstążkę wyjętą z trumny. Skąpy orszak myśli snuł się po jego rozbitym mózgu. Było ich coraz mniej, coraz mniej… Tylko dwa, trzy pytania wracały ciągle.
Po cóż to wszystko ludzie robią, po co czynią dobrowolnie na złość słabszym spośród siebie, dzieciom? Toż to jest pomoc udzielona młodości przez wiek i rozum dojrzały? Nic, tylko mściwe, obłudne a umyślne łganie, gdzie się da, podstawienie nogi, żebyś upadł i żebyś się rozbił. A ty wierzysz, że wykujem lemiesze z pałaszy skrwawionych… — zapłakał w głębi serca.
Wtem dał się słyszeć nad nim cichy głos:
— Borowicz, panie, panie…
Marcin podniГіsЕ‚ gЕ‚owД™ i zobaczyЕ‚ twarz Radka, wГіwczas ucznia klasy Гіsmej, ktГіry staЕ‚ schylony.
Szerokoramienny, chudy i Е›niady chЕ‚op wlepiЕ‚ swe siwe oczy w twarz jego i cicho pytaЕ‚:
— Cóż ci to, Borowicz, cóż ci to?
Marcin nie był w stanie rzec słowa, nie mógł patrzeć, wyciągnął tylko rękę i wspomógł się na siłach, czując uściśnienie kościstej, a jakby z żelaza urobionej prawicy Radkowej.