Выбрать главу

… Owo w dniu Pokłonu Trzech Króli Roku Pańskiego tysiąc czterysta sześćdziesiątego i dziewiątego, skoro z zapadnięciem zmroku nieszczęsny Ruggier d'Arras przechadzał się, jako miał we zwyczaju, wedle fosy zwanej fosą Wrót Wschodnich, umyślnie wystawiony kusznik strzałą pierś mu skroś przeszył. Ostawszy na miejscu pan d'Arras głosem donośnym spowiednika wolał, nim że jeno nadbiegli mu w sukurs, już ducha wyzionął był przez wielki otwór przez grot uczyniony. Tako zginął źdrzał rycerstwa i szlachcic wyborny, śmierć zaś jego mocno wzruszyła partią francuską w Ostenburgu działającą, której pono nieszczęśnik ów sprzyjał. Po żałosnym tym zdarzeniu glosy się podniosły, o zbrodnię tę stronników Burgundii obwiniające. Drudzy znowu śmierć tę niesławną przypisywali zachodom miłosnym, których nie szczędził sobie niefortunny pan d'Arras. Owo powiadano i to, że sam książę Ferdynand mógł być utajonym sprawcą śmierci, za trzecią osobą stojącym, a to z powodu, iż nieszczęsny Ruggier zuchwale zapędy ku księżnej Beatrycze miał był poczynić. Hańby takiego podejźrzenia książę do samej swojej śmierci zmyć ze siebie nie zdołał. Tako i skończyła się owa smutna historia cala, zabójców przecież nie odnaleziono, po korytarzach ino i po kątach powiadano, jakoby czmychnęli potężną tarczą czyjąś chronieni. Sprawiedliwość zaś pozostawiono ręce Bożej. A nieszczęsny ów Ruggier urodziwy był na ciele i obliczu, mimo wojny toczone w służbie korony Francji, nim do Ostenburga się zwrócił, pod rozkazy księcia Ferdynanda się oddając, z którym pacholęciem jeszcze będąc razem się chował. I bez liku białoglów łzami go żegnało. A miał on trzydzieści i osiem wiosen i wszytki wigor swój, kiedy żywot postradał…

Julia zgasiła lampę i siadła w ciemności z głową opartą o sofę, wpatrując się w rozżarzony koniec papierosa, który trzymała w dłoni. Nie mogła stąd dostrzec obrazu, ale wcale nie musiała. Jej oko i mózg dokładnie zarejestrowały wszelkie detale flamandzkiego obrazu. Widziała je doskonale poprzez mrok.

Ziewnęła i potarła dłońmi twarz. Zmęczenie walczyło w niej z euforią. Doświadczała dziwnego uczucia triumfu, wprawdzie niepełnego, ale podniecającego, jak ktoś, kto w połowie długiego wyścigu już się domyśla, że dotrze do mety. Na razie zdołała uchylić jednego rąbka tajemnicy, a tyle jeszcze zostało do wyjaśnienia. Jedno w każdym razie było jasne jak słońce: obraz nie przedstawiał czyjejś fanaberii, nie był zbiegiem okoliczności, ale skrupulatnie przeprowadzonym, zawczasu obmyślonym działaniem, które można zrekapitulować pytaniem: “kto zabił rycerza?”. Ktoś – z przekonania albo ze strachu – zakrył je bądź też kazał zakryć. I tak czy inaczej, Julia tę tajemnicę rozwikła. W tym momencie, siedząc po ciemku, słaniając się z niewyspania i zmęczenia, z głową pełną scen średniowiecznych, śladów pędzla, spod których dobiegał świst grotów wypuszczonych po zmierzchu w czyjeś plecy, nie myślała już o restaurowaniu obrazu, ale o wyświetleniu jego sekretu. Była w tym szczególna ironia, mówiła do siebie na wpół już senna, że kiedy wszystkie postacie tej historii dawno w proch się obróciły w swoich grobach, ona zdobędzie odpowiedź na pytanie, które pewien malarz flamandzki nazwiskiem Pieter van Huys rzucił jej jak wyzwanie, a które ona usłyszała po pięciuset latach.

II. Lucynda, Oktawio, Scaramuccio

Wygląda to zupełnie jak wielka szachownica

– powiedziała wreszcie Alicja.

Lewis Carroll, O tym, co Alicja odkryła

po drugiej stronie lustra,

(przeł. Maciej Słomczyński)

Dzwonek u drzwi zaczął dźwięczeć, kiedy tylko Julia przekroczyła próg antykwariatu. Wystarczyło kilka kroków, by wejść na powrót w przyjazny, tak dobrze znajomy, spokojny świat. Jej pierwsze wspomnienia wiązały się z tym złotawym światłem padającym na zabytkowe meble, barokowe rzeźby w drewnie i kolumny, masywne orzechowe sekretery, cacka z kości słoniowej, gobeliny, porcelanę i spatynowane obrazy, na których poważne, przygnębione postacie od wielu lat kontemplowały swoje zabawy dziecięce. Wiele przedmiotów tymczasem znalazło już kupców, na ich miejsce pojawiły się nowe, ale salki antykwariatu nadal mieniły się wszelkimi kolorami, a jasność dnia wciąż ślizgała się po antykach porozstawianych w harmonijnym nieładzie. Wnętrze było pstrokate jak porcelanowe figurki z commedii dell'arte sygnowane przez Bustellego – Lucynda, Oktawio i Scaramuccio – prawdziwa duma Cesara i ulubione zabawki Julii, kiedy była jeszcze małą dziewczynką. Może dlatego antykwariusz nigdy nie chciał się ich pozbyć, ciągle przechowywał je na zapleczu w gablocie koło okna z witrażem, które wychodziło na wewnętrzny dziedziniec sklepu, gdzie zwykł czytać – Stendhala, Manna, Sabatiniego, Dumasa, Conrada – w oczekiwaniu dzwonka zwiastującego przybycie klienta.

– Cześć, Cesar.

– Cześć, księżniczko.

Cesar miał ponad pięćdziesiąt lat – Julii nigdy nie udało się wydobyć zeń dokładnego wieku – i wesołe, kpiące oczy, które upodabniały go do swawolnego chłopczyka, odnajdującego największą przyjemność w robieniu na złość światu, w jakim przyszło mu żyć. Swoje białe włosy starannie układał w fale (podejrzewała, że od lat je sobie farbuje) i nadal zachowywał wspaniałą sylwetkę, może nieco szeroką w biodrach, co umiał jednak przykryć ubiorami wybornego kroju, którym zasadniczo można było zarzucić co najwyżej to, że są zbyt śmiałe jak na jego wiek. Nigdy nie nosił krawata, nawet na najwytworniejsze okazje zakładał znakomite chustki włoskie zawiązane pod szyją przy jednocześnie lekko rozpiętych koszulach, nieodmiennie z jedwabiu, z inicjałami właściciela wyhaftowanymi niebieską lub białą nitką tuż pod sercem. Oprócz tego legitymował się kulturą na rzadko spotykanym poziomie. A już u nikogo, tak jak u niego, nie sprawdzała się zasada, że najbardziej wyrafinowana kurtuazja oznacza u osób dystyngowanych wyraz skrajnej pogardy wobec innych. W otoczeniu antykwariusza (być może należało rozszerzyć zakres tego pojęcia na całą ludzkość) Julia była jedynym człowiekiem, którego obejmowała owa kurtuazja, a pogarda omijała. Działo się tak, ponieważ od kiedy sięgała pamięcią, antykwariusz stanowił dla niej przedziwne połączenie ojca, powiernika, przyjaciela i przewodnika duchowego, choć nie był żadnym z nich z osobna.

– Mam problem, Cesar.

– Przepraszam. W takim razie mamy problem. Opowiedz mi po kolei.

I Julia opowiedziała. Nie pominęła niczego, nawet ukrytego napisu, na który antykwariusz zareagował zwykłym uniesieniem brwi. Siedzieli przy oknie na patio, Cesar założył prawą nogę na lewą i pochylił się lekko ku Julii, położywszy niedbale jedną dłoń ze wspaniałym, oprawnym w złoto topazem na palcu, na drugiej, opiętej zegarkiem marki Patek Philippe. To była jego typowa poza, nie wystudiowana, w każdym razie od dawna nabrała charakteru naturalnego. Dzięki niej usidlił tylu młodzieńców w rozterce, szukających wyrafinowanych przeżyć, tylu malarzy, rzeźbiarzy i raczkujących artystów, którym patronował wytrwale i z oddaniem – i należało mu przyznać, że oddanie to miało zawsze dłuższy żywot niż krótkotrwały związek czysto uczuciowy.

“Życie jest krótkie, a piękno ulotne, księżniczko – Cesar lubił przyjmować konfidencjonalny ton, zniżający się niemal do szeptu, i wygłaszać podobnie melancholijne uwagi podszyte szyderstwem. – Byłoby niesprawiedliwe być pięknym na wieki… Cudownie jest nauczyć latać małego wróbelka, bo jego wolność zawiera w sobie twoją rezygnację… Chwytasz niuans tej paraboli?”