Выбрать главу

Wzgórza Peltomaki, jak wszystkie wypukłości terenu na Północy, były w rzeczywistości nieco większymi wydmami. Ponieważ piasek wykorzystywany był do produkcji cegieł ze szkliwa, od razu poszła plotka, że wzgórza wywieźli obrotni szlachetkowie z klanu Pawężników, którzy zgodnie z Cesarskim Mandatem bronili okolicy przed Klosztyrkami i innymi bandami. Podobno dzięki zdefraudowaniu wzgórz Pawężnicy mogli odnowić klanową świątynkę i oprawić swoją kopię Świętej Mazepy w Żółty Metal Dekoracyjny, a nie jak dotąd w kości sąsiadów z klanu Włóczników.

Oczywiście, plotki te były przesadzone, jak napisał w swoim pierwszym raporcie do stolicy Cesarski Inspektor. W drugim donosił, że zapadnięcie się wzgórz wywołane było pracami melioracyjnymi przeprowadzonymi na terenie Wielokłosu. Uruchomione wtedy prądy i ruchy wodne miały doprowadzić do rozmycia podnóża wzgórz. Trzeciego raportu Inspektor już nie sporządził, bo został nagle odwołany i nikt go nigdy więcej nie widział.

Na całej Północy nie występowały skały ani nawet większe kamienie. Dlatego miejscowi musieli wytapiać cegły z piaskowego szkliwa. Dlatego ich domy wyglądały, jakby zrobiono je z brudnego, półprzezroczystego lodu, zmieszanego z rzadkimi ekskrementami. Dlatego wszędzie na Północ od środkowych regionów Cesarstwa nie występowały żadne rudy metali. Nie występowały też gwoździe.

Oczywiście, w wielu zaściankowych dworkach przechowywano w kufrach i skrzyniach drogocenne zabytki z dawnych czasów, kiedy to Północ i Południe oddzielone były od siebie niezliczonymi bezsensownymi granicami, barierami celnymi, liniami demarkacyjnymi oraz frontami niekończących się wojen. Teraz wojny się skończyły, znikły granice i bariery celne. Niestety, znikły też gwoździe. Próżno byłoby ich szukać na targowych straganach, podobnie jak sprzączek, haczyków miedzianych, żelaznych noży, podków, ćwieków, klamr i klamerek. Można było znaleźć tylko nieudolne, koślawe podróbki tych wszystkich uroczych, pięknych i niezbędnych do życia przedmiotów. Podróbki wyglądające jak obelga dla pamięci wszystkich łyżek i łyżew, młoteczków i drucików, klamek i sztabek. Podróbki wykonane z brudno-półprzezroczystej, piaskowo-szklistej materii, nieraz tak kruchej, że gdy próbowało się wbić pseudomłotkiem pseudogwoździk, był to koniec i pseudogwoździka, i pseudomłotka.

– Tatusiu, a co ty robisz?

– Biorę czarodziejski gwoździk przywieziony tutaj ze Wspaniałej Krainy Tatusiów i przebijam nim skórę tego oto rzemyka. Inaczej nie idzie przebić tej skóry, bo twarda jest jak nieszczęście.

– Tatusiu, a nieszczęście jest twarde?

Nieszczęście rzeczywiście było twarde. Szczególnie jeśli ktoś wcześniej w ogóle nie znał znaczenia słowa „nieszczęście”. Ani znaczenia słowa „twarde”.

Ród Vorticich podobno pochodził od bankiera Frangipancii. Bankier był tak obrotny w gromadzeniu tego, co później nazwano Żółtym Metalem Dekoracyjnym, że wszyscy jego potomkowie mogli już tylko rozpraszać to, co nagromadził. Wnuk starego Frangipancii, niejaki Sciaccu, kupił sobie całkiem spory półwysep, wrzynający się w wody Morza Złotego, i nazwał go Caccatoggiu, czyli Sraczem. Podobno pragnął sprawdzić, czy po ogłoszeniu stosownych edyktów miejscowa ludność zacznie rzeczywiście tak nazywać swoją ojczyznę. Być może, chciał upokorzyć tych chudych, ogorzałych i upartych wieśniaków-rybaków, biednie i dumnie gospodarzących na skalistych przylądkach.

Upokorzenie przeszło jednak niezauważone. Miejscowa ludność zaczęła nazywać swoją ojczyznę Sraczem bez najmniejszych skrupułów. Przyszło im to tym łatwiej, że – jak się okazało – do tej pory nazywali ją Sta Troggia’e Cierra, czyli Ziemią-Kurwą.

Syn Sciaccu, młody Cepariellu, kupił tytuł księcia dla siebie, a księstwa – dla Sracza. Przybrał też nazwisko starego, wygasłego rodu bohaterów Morza Złotego, Vorticich. Kupiłby je także, gdyby nie to, że nie było już nikogo, komu można byłoby za nie zapłacić.

Młody Cepariellu kupił sobie jeszcze jedną rzecz. Był nią tak zwany Pałac Rozkoszy Bohaterów Morza, a dokładnie jego jasnowłosa, jędrna i wieloosobowa zawartość. Zawartość tę, w liczbie piętnastu zawsze nagich i milczących blondynek, przewieziono do książęcego zamku w stolicy Sracza, zwanej Miastem Rozkoszy, Scittade Goduriosa.

Niestety, razem z blondynkami młody Cepariellu nabył także pewną przypadłość, nieszkodliwą dla kobiet, nieco mniej nieszkodliwą dla mężczyzn, i być może dlatego szczególnie często przekazywaną mężczyznom przez kobiety. Jedynym lekarstwem na chorobę furnicacca było podobno wypicie miesięcznego upławu dziewiczej żółwicy należącej do pewnego gatunku żyjącego w bardzo odległych regionach. Kiedy wysłany na morze żeglarz powrócił z upławem, ten zdążył już na tyle wyschnąć, aby stać się brązową i trochę jakby spiralną plamką na płóciennej pielusze. Nadworni lekarze stwierdzili, że wywar z pieluchy to nie to samo, co świeży upław. Żeglarz był na tyle bystry, aby przywlec żółwicę ze sobą, niestety, zwierzak żył w o wiele wolniejszym tempie niż inne stworzenia i jego upław miesięczny był takim tylko z nazwy: żółwica miała menstruację co siedem lat. Młody Cepariellu nie mógł tyle czekać i dlatego w pamięci ludu zapisał się już na zawsze jako młody Cepariellu. A także jako Cepariellu-Budellu, czyli Cepariellu Jelitowy, w związku z pewnymi przedśmiertnymi objawami choroby.

Jego następcą został kuzyn Ziofilattu Vortici, podówczas jedenastoletni. Świadomość posiadania nieograniczonej władzy i nieograniczonego bogactwa była tak rozkoszna, że mały Zio wyrzekł się nawet zemsty na piętnastu blondynkach za śmierć kuzyna, kazał im tylko wypić wywar z żółwiej pieluchy. Następnie, w ramach swej nieograniczonej jedenastoletniej łaski, oznajmił poddanym, że zmienia nazwę półwyspu na Misericorgia, Miłosierdzie. Poddani musieli jednak uznać, że po strasznym zgonie poprzedniego księcia dotychczasowa nazwa jest jak najbardziej odpowiednia i Sracz pozostał Sraczem.

Przez następne dwa lata książę Zio nie zrobił nic poza wszczęciem wojny z sąsiednim księstewkiem Lumbaggia. Księstewko zostało założone, a właściwie kupione przez pewnego lichwiarza o nazwisku Scadutu i prawie w ogóle nie miało armii. Niemniej jednak broniło się dzielnie i pod koniec wojny dwuletniej Zio musiał je kupić, bo zdobyć się nie dało. Ze złości kazał swoim żołnierzom wskazać najbardziej tchórzliwego i leniwego spośród nich.

Obóz armii, która rozstawiła swoje namioty na Morskim Targu w Scittade Goduriosa, zaczął rozbrzmiewać odgłosem wielu przyciszonych, ale coraz głośniejszych narad. Potem nagle wszędzie rozległo się nazwisko dowódcy, kapitana Tundu Embroi. Ale wyszywany czerwoną nitką namiot kapitana pozostawał nieruchomy, dobiegało z niego tylko ciche sapanie. Dopiero po kilku długich chwilach namiot nagle zakotłował się, trzasnął, pękł z jednej strony, ciachnięty mieczem od wewnątrz. Przez szparę z namiotu wyskoczył tłusty i brodaty golas, który jednak musiał zrozumieć, co się święci. Nie miał nic na sobie, można było dokładnie obejrzeć jego wielki bezwłosy brzuch i zadek, pokryty tylko gęsią skórką. Golas rzucił się w stronę portu, ale już po pierwszych paru sążniach zatrzymały go ramiona jego własnych ordynansów. To był właśnie kapitan Embroja.

– Puszczajcie – szepnął Embroja. – To rozkaz.

Z namiotu wyniesiono ulubiony aksamitny fotel kapitana. Nagi dowódca został rzucony na mebel, twarzą do ziemi i w takiej pozycji go przytrzymano, podczas gdy nadworny chirurg księcia Zio, wykazując się niezwykłą zręcznością palców, przyszył mu sutki do tapicerki. Następnie przez dłuższą chwilę, wypełnioną niewiarygodnym, jakby małpim wrzaskiem, nadworny Mistrz Hańby zajął się pośladkami kapitana. Potem książę wrócił do pałacu i zapadł w drzemkę, wojsko zabrało się do obiadu, a kapitan dopiero wieczorem zdobył się na to, aby definitywnie oderwać się od fotela. Ci żołnierze, którzy założyli się, że nie uda mu się to aż do południa dnia następnego, stracili swój miesięczny żołd. Ze złości, że Embroja okazał się nie tak słaby, jak przypuszczali, pogonili go aż do bram miasta, okładając skórzanymi pochwami od mieczy. Ale pociesznie wyglądającemu zadowi generała, pokrytemu teraz czymś więcej niż tylko gęsia skórka, nic już nie mogło zaszkodzić.