Выбрать главу

Dwa niewyjaśnione morderstwa młodych kobiet jeszcze z zeszłego roku. Obydwa przypadki nie miały ze sobą nic wspólnego. W wypadku czterech denatów, którzy dołączyli od początku roku, sprawa wyglądała zupełnie inaczej. Pierwszego odkryli spacerowicze na początku stycznia, drugiego cztery tygodnie później, trzeciego trzy tygodnie po drugim. Czwarty został znaleziony dopiero przed trzema dniami, dwa tygodnie po poprzednim. Odstępy czasowe skracały się w dramatyczny sposób.

Ofiarami byli bezdomni, miejscy włóczędzy, wyrzutki społeczne, zazwyczaj znajdowani we wczesnych godzinach porannych. Siedzący na ławkach w parku, stopy związane mocnym sznurem, kawałek liny przeciągnięty pod pachami i przerzucony przez oparcie ławki, tak że siedzieli wyprostowani, ręce związane na plecach, na głowie plastikowa reklamówka. A obok trzech z nich porządnie ułożone nieliczne rzeczy, które mieli przy sobie w tej reklamówce w momencie śmierci.

Ostatnią jak dotąd ofiarą był, Jens-Dieter Rasche, który zajmował na koszt opieki społecznej maleńki pokoik na pensji i tam przechowywał cały swój dobytek. Jednak i w jego przypadku nie brakowało reklamówki. Policja wychodziła z założenia, że sprawca miał jedną reklamówkę przy sobie, niejako na wszelki wypadek.

Georg Wassenberg był nadkomisarzem w komisji do spraw zabójstw, miał czterdzieści dwa lata, od pół roku był rozwiedziony. Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i kilka zbędnych kilogramów. Nie dosyć, by określić to mianem nadwagi, ale dostatecznie dużo, by nadać mu pozory dobroduszności. Pozory jednak myliły.

Georg Wassenberg był człowiekiem uczuciowym. A w ciągu ostatnich osiemnastu miesięcy odczuwał głównie wściekłość. Miało to także wpływ na jego życie zawodowe. Tego poniedziałkowego wieczoru pod koniec marca nie mógł oczywiście przewidzieć, w jakiej sytuacji postawią go w nadchodzących tygodniach jego sprzeczne uczucia. Początkowo nawet nie przeczuwał, że prowadzi śledztwo w sprawie morderstwa.

W pierwszych godzinach sprawa jawiła mu się tak, że uznał, iż ktoś ogromnie przesadził albo coś opacznie zrozumiał. Usiłowanie zabójstwa! To była zwykła, codzienna sprzeczka małżonków, z rękoczynami, a nie sprawa dla policji kryminalnej. Nie można było liczyć na to, że żona złoży doniesienie na swojego męża. Na to w takich wypadkach nigdy nie można było liczyć. A jeśli wbrew oczekiwaniom jednak chciałaby złożyć doniesienie, to wystarczyliby do tego jego obaj umundurowani koledzy, którzy przybyli na „miejsce popełnienia przestępstwa” wkrótce po lekarzu i nadal tam wystawali.

Georg Wassenberg nie miał w istniejącej sytuacji żadnego powodu, by pozostać na miejscu. Po przedstawieniu przez jego młodszych kolegów prawdziwego stanu rzeczy mógł się pożegnać i wrócić do biura, żeby tam nadal zajmować się pierwszymi, skąpymi jeszcze wynikami badań kryminalistycznych w przypadku ostatnio zamordowanego Jensa-Dietera Rasche, porównywać je z trzema pozostałymi przypadkami, szukać wskazówek. Mógł też naturalnie pojechać do domu. Było już dostatecznie późno.

Pojechać do domu! Do nędznego, małego mieszkanka w ponurej dzielnicy na obrzeżach miasta. Dwa pokoje, kuchnia, przedpokój, łazienka – tak to zostało określone w umowie najmu. Oba pokoje przynajmniej zasługiwały na to miano. Było w nich miejsce na łóżko, szafę, stół, dwa krzesła i dwa fotele. Za to kuchnię stanowił tylko mroczny kąt. Obok lodówki i kuchenki nie było w niej nawet miejsca na kosz na śmieci. Na przeciwległej ścianie znajdował się zlew, całkiem już zniszczony, ze starej porcelany poznaczonej licznymi, ciemno zabarwionymi pęknięciami oraz półka na ekspres do kawy i toster.

Łazienka, a dokładniej rzecz biorąc, komórka szerokości ręcznika, z prysznicem, toaletą i maleńką umywalką, skłaniała Georga Wassenberga do tego, by każdego dnia podśpiewywać sobie szlagier: „Śniłem o białych rumakach, dzikich, białych rumakach na plaży”. Gdy podchodziło się do sprawy w ten sposób, to nawet zapleśniała kabina prysznicowa miała w sobie coś pociągającego.

Od roku i sześciu miesięcy Georg Wassenberg był ostatecznie zdecydowany przynajmniej prywatną część swojego życia traktować w ten sposób, by opanować chaos w swoim wnętrzu.

Przed rokiem i sześcioma miesiącami jego żona oznajmiła mu po dwunastu latach małżeństwa, że wszystko skończone, po prostu i zwyczajnie skończone. – Musisz przyznać, Georg, że my dwoje zupełnie do siebie nie pasujemy.

Może szkoda tylko, że Sonia potrzebowała dwunastu lat, by to stwierdzić. Może nawet powinien być jej wdzięczny, bo w gruncie rzeczy miała rację. Już od dawna w jego małżeństwie nie wszystko było tak pięknie, ładnie. Sonia była rozpuszczoną lalą, dosyć bezradną wobec prozy życia, dzwoniącą przynajmniej pięć razy dziennie do jego biura, by spytać o radę, pozostawiającą wszelką decyzję jemu, nawet jeśli dotyczyło to wyłącznie kolacji. Tylko tę ostatnią decyzję, tę dotyczącą wspólnego życia, podjęła sama ze sobą. Nie, nie całkiem sama. Miała odpowiedniego doradcę.

Inny mężczyzna! Taki, który miał dla niej więcej czasu, okazywał więcej cierpliwości. Taki, który nie wybuchał gniewem z powodu każdej drobnostki, bo myślami był jeszcze przy jakichś zwłokach. Bo nie umiał się oswoić z potrzebami kobiety, która dobiegała czterdziestki i zadawała sobie obecnie pytanie, czy należałoby się dwa razy w tygodniu opalać w solarium, skoro twierdzono, że od tego szybciej starzeje się skóra, a ona właśnie odkryła nową maleńką zmarszczkę.

Sonia nie chciała słuchać o starszej pani, której młody ćpun rozbił głowę, bo potrzebował tych kilku marek jej renty, żeby kupić trochę towaru. Ani o młodym ojcu rodziny, który rzucił swoim czteromiesięcznym synem o ścianę, bo krzyk dziecka przeszkadzał mu się skoncentrować na pokazywanym w telewizji meczu piłki nożnej. Chodziło o Bundesligę, w tej sytuacji młody ojciec potrzebował spokoju, a dzieciak nie chciał się uciszyć.

Sonia uważała, że tego typu zdarzenia są potworne. Była też zdania, że na prywatnym gruncie nie należy się zajmować strasznymi stronami życia. Sonia wolała mu opowiedzieć o tym nowym kremie, który wprawdzie kosztował majątek, ale według reklamy gwarantował skórze dopływ liposomów czy enzymów, czy innego nonsensu, zmniejszających już istniejące zmarszczki i zapobiegających powstawaniu nowych.

Na ten temat Sonia mogła dyskutować bez końca. I znalazła takiego, którego również niezwykle interesowały tego typu tematy i który był ponadto oblatany w sprawach mody. W końcu następca Georga Wassenberga prowadził ekskluzywny butik dla pań i dlatego w każdej chwili mógł udzielić informacji w tak istotnych dla świata kwestiach, jak: „Jak sądzisz, skarbie, mogę założyć tę czerwoną bluzkę do tej szarej spódnicy? Czy będzie się to gryzło?”.

Mimo, że takie pytania wystarczająco często doprowadzały go niemal do obłędu albo do rozpaczy, to oświadczenie żony przyprawiło go o potężny szok. Potrzebował miesięcy, by pojąć, że mówiła poważnie. Dla Soni ich rozwód był tylko formalnością. Żadnego prania brudów, żadnych kłótni o pieniądze, a dzieci nie mieli.

Obowiązkowy rok separacji przetrwali z odrobiną przyzwoitości i godności. Mimo że nie mieszkali oddzielnie i Sonia każdego wieczora przyjmowała swojego właściciela butiku. Ten wkrótce nabrał nawyku pozostawania na noc. Dla bezpieczeństwa zabierał ze sobą swoje psisko, młodego wilczura noszącego wybitnie rzadkie miano Harro, który co noc leżał pod drzwiami sypialni i czuwał nad namiętnością swego pana.

Gdyby Georg Wassenberg rzeczywiście poważnie planował rozwalić jego panu czaszkę, to pies by mu w tym na pewno nie przeszkodził. Tyle że niekontrolowane wybuchy wściekłości niczego by nie dały. Opanował się więc, sto razy dziennie i tysiąckrotnie nocą zaklinał się, że tylko w ten sposób może jeszcze coś uratować.

Do diabła z liposomami i enzymami, solariami i zmarszczkami – Sonia była jego żoną! Kochał ją. I chciał ją, do cholery, zatrzymać. To, że zdradzała go z takim zerem, było ciosem poniżej pasa, potwornym ciosem prosto w jego męską ambicję. Ale tym mogli zająć się później.