Выбрать главу

Nie wiedział, co ma na myśli, pytająco uniósł brwi. Kontynuowała: – Nie będę twierdzić, że Betty ubóstwiała swojego ojca. Jak na to za często ją lał. Nienawidziła go, a to też intensywne uczucie. A potem zadyndał na wysięgnicy ze stryczkiem na szyi. A co go tam pognało na górę? Firma Theissen! Co to musiało być za potężne narzędzie, że potrafiło usunąć z tego świata tak odrażającego i mocarnego faceta. Od tego momentu Betty miała tylko jeden cel. I już go niemal osiągnęła, kiedy jej teściowa uparła się, że ma przestać pracować, a Herbert okazał raptem ambicję i wytrwałość.

W głębokim westchnieniu dało się słyszeć także zmęczenie. Margot Lehnerer wydała się raptem stara i wyczerpana. – Przez te wszystkie lata myślałam, że sobie tylko coś wydumałam. Mam dwoje dzieci. Nie byłam w stanie sobie tego wyobrazić. Ale mimo to wiedziałam, że się wówczas nie pomyliłam. Betty wytresowała psa. Doprowadziła do tego, że zabił jej własne dziecko.

Margot uniosła głowę, spoglądając na Georga. Wilgotne oczy, kilka ciężkich oddechów. – Nie wierzy mi pan. Trudno w to uwierzyć. To niesłychane, potworne. Trzeba by to zobaczyć na własne oczy. Ja widziałam. Przyszłam tam kiedyś w niedzielne popołudnie. Thomas i Herbert pojechali na jakąś sportową imprezę. Nudziłam się i pomyślałam, że odwiedzę Betty, ona też jest sama. Starsi Theissenowie pojechali na targi maszyn budowlanych, zdaje się do Hamburga. Nie pamiętam dokładnie. Kupiłam jeszcze dwa kawałki ciasta. Lubiła, kiedy się przychodziło do niej z jakimś ciastem.

Jeszcze jedno takie westchnienie. Georga przeszły lekkie dreszcze. Ten głos, tak matowy i monotonny, przypomniał mu ponownie, tym razem o wiele intensywniej, scenę z matką Theissena. A potem zobaczył siebie z tacką z ciastem i smyczą w ręku. I przy tym oczy Margot Lehnerer. Napełniły się łzami, które po prostu popłynęły, nawet ani razu nie mrugnęła.

– Była w siódmym miesiącu ciąży, sama jeszcze była prawie dzieckiem. Słodko wyglądała z tym wielkim brzuchem. Kiedy przyszłam, usłyszałam, że bawi się z psem w ogrodzie. Tak, Hasso, dobry piesek. Tak, dobrze, przynieś pani. Myślałam, że bawią się patykiem. Ale to nie był patyk. Nie zadzwoniłam do drzwi wejściowych, obeszłam dom. I zobaczyłam ją tam. Betty rzucała na trawę lalkę, jedną z tych lalek-niemowlaków z miękkim korpusem. Przynieś mi ją, krzyknęła znowu. I Hasso pobiegł, złapał lalkę za głowę i przyniósł jej. Pochwaliła go. Dobry piesek, pięknie. A potem powiedziała: – Czyja to laleczka – szarpiąc przy tym korpus lalki. I Hasso też szarpał, potrząsał głową w tę i we w tę. Nigdy z nikim o tym nie rozmawiałam. Najpierw o tym nie myślałam. A kiedy ten mały w ten sposób… To było tak niesłychane, potworne. Pomyślałam, że tego nie mogła zrobić, tego nie. Tego nie zrobiłby żaden człowiek. Miała to dziecko w swoim brzuchu. Musiała czuć, jak kopie. To był taki słodki chłopczyk.

Słowa tamtej starej kobiety nabrały raptem innego, bardzo realnego znaczenia. Rzuciła bestii na pożarcie. Margot Lehnerer nie była może jedyną osobą, która obserwowała zabawę z psem. Ale słyszeć to i zastanawiać się nad tym, to była jedna sprawa, a uwierzyć w to – całkiem inna. Georg nie był w stanie uwierzyć. To był tak pełen harmonii weekend. Jak stwierdziła Margot, było to zbyt niesłychane, zbyt potworne. I prowadziło do wniosku: Kto na kilka tygodni przed narodzeniem swojego dziecka tresuje psa, by się go pozbyć, ten nie cofnie się przed usunięciem mężczyzny, który po prostu jest niewygodny.

Ani przed pozbyciem się dwóch mężczyzn…

Pojawiło się kilka dziwnych szczegółów. Żadna linia lotnicza nie przewoziła pasażera o nazwisku Lehnerer, nie z Dusseldorfu. Może Thomas Lehnerer zostawił mylny trop albo używał fałszywych papierów. Ale to było nieprawdopodobne. Nie miał tak wiele czasu ani niezbędnych kontaktów. Pieniądze zostały przekazane na konto banku w Luksemburgu. Nazwiska właściciela konta nie dało się uzyskać ani też informacji, czy to ćwierć miliona leżało jeszcze nienaruszone na tym koncie.

Meldunki te napłynęły we wtorek, krótko potem, gdy Betty wycofała swoje doniesienie przeciwko Lehnererowi. Tego wieczoru mógł już pojechać do niej. W poniedziałek, po długiej rozmowie z Margot Lehnerer, nie potrafił tego uczynić. Jednak we wtorek znowu mógł. Nawet był w stanie siedzieć z nią na sofie, pozwalając się całować i przy tym ją obejmować, ale nie spać z nią. Chętnie by to uczynił, ale był jak impotent.

Nastąpiło to po tym, jak wetknął jej żartobliwie do rąk swój kalendarzyk, żeby mogła rzucić okiem na jego metody pracy. Nie miał zanotowanych żadnych terminów spotkań, tylko różne notatki. Potem znowu schował kalendarzyk do kieszeni spodni, bardzo ostrożnie, owijając go niezauważalnie w czystą chusteczkę, by przedłożyć go w środę komisji do badań technicznych.

Czuł się przy tym tak podle, tak wrednie, tchórzliwie i chamowato, bo nie potrafił pomówić z nią otwarcie. Ale jak miałby z nią o tym rozmawiać? – Potrzebuję twoich odcisków palców do porównania. – Przecież natychmiast by go wyrzuciła za drzwi.

Z plandek udało im się zdjąć kilka wyraźnych odcisków palców. Większość ich należała do Lehnerera. Stwierdzenie tego nie było proste. Przecież jego samego nie mieli do dyspozycji. Jego żona wręczyła im kilka osobistych przedmiotów Lehnerera, co do których można było założyć, że tylko on ich dotykał. Flakonik z jego wodą kolońską, jego dezodorant, parę butów. A do innych odcisków na plandekach potrzebował swojego kalendarzyka. Był on oprawiony w gładki, błyszczący plastik. Jej palce pozostawiły na nim ślady, wyraźnie widoczne nawet gołym okiem.

Kiedy oddawał kalendarzyk do badania, pocieszał się jeszcze myślą, że zgodność odcisków palców nie musi koniecznie oznaczać, iż Betty zabiła swojego męża. Mogła też mieć te plandeki w swoim samochodzie, w garażu, w piwnicy, gdziekolwiek, gdzie znalazł je Lehnerer.

Ale nie stwierdzono zgodności. W niektórych płukankach do włosów w opakowaniach znajdowały się jednorazowe rękawiczki. Dokładnie tę parę, którą wetknęła do rąk Thomasowi, nosiła także sama Betty, kiedy przygotowywała lamborghini do transportu. O tym Georg nic nie wiedział. Poczuł tylko ulgę, gdy usłyszał wynik. Negatywny.

Tylko że było tam jeszcze kilka rzeczy niedających mu spokoju. Kanapki z pomidorem i krzaki bzu. Przecięta ręka, a w niej łopata. Rana po prostu się nie goiła, wyglądała gorzej niż kiedykolwiek przedtem. Teraz smarowała ją nawet maścią, żeby powstrzymać zakażenie.

Pies dawał mu najwięcej do myślenia. Tak kopał koło tych krzewów. Przy tym słowa Margot były niemal bez znaczenia. – Pojechałam w tamtą środę do niej do domu. Nasz samochód stał w garażu, a w dużej łazience paliło się światło. Poza tym cały dom pogrążony był w ciemnościach.

Betty mówiła mu, że nie poszła z Lehnererem do łóżka. Ale do łazienki nie szło się kłócić. To było potworne podejrzenie. Było jednak absolutnie wykluczone, by sam, osobiście mógł się upewnić.

W czwartek, nie widząc innej możliwości, porozmawiał z Diną Brelach. Thomas Lehnerer zaginął dokładnie przed dwoma tygodniami. Już samo mówienie o tym było torturą. I do tego jeszcze z Diną. Wysłuchała go. Z kamienną twarzą, tylko w jej oczach błysnęło zrozumienie. Jeśli tak się sprawy mają, drogi panie kolego, to mogę pewnie pożegnać się z moimi nadziejami. Ale nie padła żadna ostra uwaga, jak się tego obawiał.

Dina nie odrzuciła też kategorycznie możliwości wyrządzenia mu przysługi. Zapytała tylko: – Jak sobie pan to wyobraża? Mam tam kopać? Czy mam tam kogoś posłać?

Na litość boską! Żadnej akcji policyjnej. – Sam to zrobię – powiedział. – W ciągu dnia to możliwe, wtedy jest w firmie. Ale jeśli tam rzeczywiście coś jest, to ja naprawdę jestem w to zbyt głęboko zaangażowany. Mój Boże, nie pojmuje pani? Mam romans z tą kobietą. Nie chcę żadnego ryzyka, ani w jedną, ani w drugą stronę.