Выбрать главу

– To niech pan to po prostu zostawi – rzuciła lakonicznie Dina.

Georg uśmiechnął się niewesoło. – Nie mówi pani tego poważnie.

Dina również się uśmiechnęła. – Nie. A więc, jak to się ma rozegrać bez żadnego dla pana ryzyka?

To już dokładnie sobie obmyślił. Była pewna możliwość. Matka Theissena! I kilku robotników. Wśród pięćdziesięciu sześciu musiał się zwykle znaleźć ten czy ów, który nie poszedłby za szefową w ogień.

– Proszę zadzwonić do starszej pani Theissen – polecił Georg. – Niech pani umówi ją na spotkanie w mieście. Jeśli stary czegoś się dowie, to sprawa jest przegrana. Proszę jej wyjaśnić, że oficjalnie nie możemy nic zrobić, bo nie mamy nic w garści. I przede wszystkim proszę jej wytłumaczyć, że musi to wziąć na siebie, jeżeli dojdzie do jakiegoś przecieku. Jest wystarczająco wściekła, by na to pójść.

– A kiedy? – spytała jeszcze tylko Dina.

– W weekend. W sobotę wieczorem. Ja pójdę z Betty Theissen na kolację, przyjadę po nią o siódmej i postaram się o to, żebyśmy przed pierwszą nie wrócili do domu. To sześć godzin, powinno wystarczyć, by zasadzić z powrotem krzewy tak jak przedtem. Tam na zewnątrz jest dosyć światła. Na tarasie jest zewnętrzny wyłącznik. Kiedy wrócimy, wszystko musi wyglądać tak jak poprzednio.

– Przecież pan sam nie wierzy, że coś tam znajdziemy – stwierdziła Dina. – Po co więc ten cały trud?

– Bo sama wiara nic mi nie da – powiedział.

W sobotę wieczór! Chętnie by to opóźnił, ale się nie dało. Ta potworna fantazja. Była potrzebna w jego zawodzie, trzeba było umieć wyobrażać sobie najróżniejsze rzeczy, postawić się w cudzym położeniu. Także w jej.

Długoletni kochanek mówi o tym, że zostawi żonę i dzieci, i ma w garści środek szantażu. Ale ona ani myślała dać się szantażować. Tak dokładnie wyraziła się Margot Lehnerer.

Przy tej perspektywie wszystko wskazywało na działanie w afekcie. Tylko że już w niedzielę mówiła o krzewach i w poniedziałek kopała. Za każdym razem, gdy dochodził do tego momentu, Margot Lehnerer szeptała w jego głowie: – Ona planuje z dużym wyprzedzeniem, już miesiące naprzód, jeśli to konieczne.

W piątek Dina dała mu zielone światło. Matka Theissena była podobno bardzo zdecydowana i gotowa na wszystko. Dina chciała jak najdokładniej poinstruować robotników. Dwóch ludzi zgłosiło gotowość uczynienia przysługi starszej pani Tneissen, chuderlawy operator dźwigu i starszy mężczyzna, którego brat z winy ojca Betty stracił życie. Obydwaj uchodzili za odpowiedzialnych i bardzo dyskretnych. Dina chciała być w pobliżu, niekoniecznie na posesji, ale w samochodzie przed nią.

Wieczorem wspomniał o dobrej kolacji w miłej restauracji. Z pięcioma daniami, bo przecież za pierwszym razem dostała tylko trzy. Betty tak się ucieszyła z jego zaproszenia i była rozczarowana, że nie został na noc. Ale tego nie potrafiłby zrobić. Pójść z nią do łóżka, pytając się, jak często Lehnerer leżał w tym łóżku, kiedy ostatnim razem i gdzie leży teraz.

– Przyjadę po ciebie o siódmej – obiecał, żegnając się z nią w piątek. – Będę bardzo punktualnie.

Nie tylko był punktualnie, był godzinę za wcześnie. Już o szóstej zatrzymał samochód przed jej domem. Otworzyła mu drzwi i Georg najchętniej by powiedział: – Rozmyśliłem się. Tutaj spędzimy miły wieczór.

Nie była jeszcze gotowa, znowu miała na sobie ten biały szlafrok, tym razem był śnieżnobiały. Żadnych zabrudzeń na kołnierzu czy gdzie indziej. To była tylko krew z jej dłoni, coś innego w ogóle nie wchodziło w grę. Ta przeklęta rana, która rozmiękła w ciepłej kąpieli.

Dina powiedziała: – Ja bym to załatwiła pod prysznicem. W wannie jest trudniej, bo potem nie dałoby się go wyciągnąć. A zwabienie mężczyzny pod prysznic nie powinno być zbyt skomplikowane. Idź pierwszy, kochanie, ja zaraz do ciebie dołączę. Szybko wziąć z kuchni nóż. I zanim się zorientuje, co się dzieje, jest już po wszystkim.

Taka przestronna kabina prysznicowa, dosyć miejsca dla przynajmniej trzech osób. I absolutnie gładkie ściany. Żadnych fug, w których mogłyby się zachować odpryski krwi. Po prostu idealne miejsce. Było potworne, rozmyślać o tym, mając ją przed sobą, tak piękną, tak czułą.

Długi pocałunek na powitanie. Nie mogła mieć nic wspólnego ze zniknięciem Lehnerera. Ani ze śmiercią męża. I z pewnością nic ze śmiercią jej dziecka. Była wtedy taka młoda, może sama jeszcze lubiła się bawić. Siedemnaście lat, w tym wieku przecież człowiek się nie zastanawia, kiedy bawi się z psem.

Jej ramiona na jego szyi. Szlafrok luźno tylko przewiązała paskiem. Pasek się rozwiązał, jej skóra nadal jeszcze była wilgotna. – Mamy jeszcze czas – szepnęła. – Ubiorę się w ciągu pięciu minut.

Nie był w stanie. Dina powiedziała: – A potem go dobrze zapakowała, żeby nie uświnił jej całego domu, kiedy go będzie wyciągać. W dywan albo koc, a na wierzch dla pewności jeszcze w taką plandekę z budowy. Dół był już gotowy, musiała tylko go stoczyć. I oczywiście zasypać ziemią.

– Mamy czas przez cały weekend – mruknął. – A ja zamówiłem stolik na siódmą. – Popatrzył za nią, jak wchodzi po schodach, widział siebie kroczącego blisko niej, w górę. O pierwszej czy wpół do drugiej w nocy, kiedy przyjadą z powrotem i znajdą posesję pogrążoną w całkowitych ciemnościach. A przed tarasem trzy krzaki bzu i nic więcej.

Podczas gdy ona się szykowała, Georg poszedł do kuchni i przez kilka minut stał przed blokiem na noże, zanim się przemógł, żeby wyciągnąć pierwszy z nich. To był ten największy. Stabilny nóż o szerokiej klindze, bardzo ostry i zupełnie czysty. Klinga była przytwierdzona trzema nitami do uchwytu. Pozostałe cztery noże były w tym samym stylu, tylko nieco mniejsze.

Kiedy zeszła na dół, czuł się tak, jakby przez cały dzień połykał kamienie, jeden po drugim. Wszystko w jego wnętrzu było tak ciężkie, tak skamieniałe.

Nie pozostali długo w domu, zaraz wyszli.

Pół godziny drogi, już wtedy zauważyła, że coś z nim nie w porządku. Spytała, czemu jest tak przygnębiony. Z powodu tych dwóch czy trzech wozów, które teraz zajeżdżały pod dom, z powodu dwóch mężczyzn wysiadających z nich, zaopatrzonych w szpadle. Z powodu Diny wydającej im polecenia.

Zamiast tego opowiedział jej o pani Rasche i jej przyszłym zięciu. O pięciu martwych mężczyznach na ławkach w parku, wyjątkowo skromnych dowodach i upartym milczeniu obydwu podejrzanych.

A potem siedział naprzeciwko niej przy jednym stole. To bolało, zwyczajnie bolało, tak na nią patrzeć, wyobrażając sobie, że zaraz pojadą do domu. Pojadą do domu, naprawdę to pomyślał. Fantastyczny dom, od pierwszej chwili dobrze się w nim czuł. I trzy krzaki bzu przed tarasem. Teraz obydwaj mężczyźni wykopali pierwszy, tak, z pewnością, prawdopodobnie już wszystkie trzy.

Nie mógł się doczekać pierwszej, nie wierzył, że tak długo wytrzyma. Pięć dań, wyszukane menu. Betty wiodła lekką pogawędkę, od czasu do czasu upijała mały łyczek wina. Jej szminka pozostawiała na kieliszku lekki ślad. Ta pełna, mocna czerwień znowu mu przeszkadzała. Dziwne, za pierwszym razem tak nie było. Ale od tego czasu wielokrotnie go denerwowała.

Przypomniał sobie, jak przed nią stał tej pierwszej nocy, jak pomagał jej wstać z sofy, trzymał w ramionach. Ta doskonale zrobiona twarz! Była godzinami nieprzytomna? Słyszał, jak mówi, zamroczenie w jej głosie tamtego poniedziałkowego wieczoru zagłuszało lekki ton obecnej pogawędki.

– Jest pan żonaty?

– Nie.

– Szczęściarz z pana.

– Jestem rozwiedziony.

– Też kiedyś o tym myślałam. Ale gdybym się z nim rozstała, to co by się stało…