Выбрать главу

Jej twarz wykrzywiła się w cierpieniu, cicho jęknęła. Znowu takie ukłucie, które na kilka sekund pozbawiło ją powietrza. Drugi raz Thomas uderzył mocniej, niż się spodziewała. Miejmy nadzieję, że nie będzie jeszcze gorzej, nie teraz, kiedy musiała jasno myśleć. Tylko z trudem udawało jej się powstrzymywać panikę.

Skazana była dokładnie na to, czego w ogóle nie potrafiła: na czekanie. I jeszcze zdana akurat na Thomasa. Thomas potrafił myśleć i planować, ale gdy przychodziło do działania, można było o nim zapomnieć. Trzeba było najpierw go namawiać, tak jak wczesnym wieczorem. A kiedy działał z własnej inicjatywy – pod presją czasu, w naprawdę trudnej sytuacji – to zaraz pojawiał się jakiś błąd.

Najchętniej by głośno krzyczała, biła na oślep, waliła pięściami w sofę, stolik czy tego policjanta, o którym tylko tyle wiedziała, że już był jej wrogiem. Muszę się stąd wydostać, muszę natychmiast coś zrobić. Muszę to doprowadzić do końca.

Dwadzieścia godzin! O tym aptekarz nie wspomniał ani słowa. Wręcz przeciwnie, zachowywał się tak, jak gdyby miało to nastąpić cholernie szybko. I co teraz? Co mogła przedsięwziąć, mając w domu policjanta? Przecież nie pozwoli jej wyjść, sam właśnie najgłośniej krzyczał, że ma grzecznie leżeć na sofie.

Przynajmniej nadal siedziała prosto, zignorowawszy dobitną radę lekarza. Jednak mając coraz silniejsze, przenikliwe, kłujące lub tępo pulsujące bóle czaszki, nie będzie mogła zbyt długo tak usiedzieć. Jakby niechcący dotknęła znowu prawą ręką głowy, pomacała opatrunek, rozważając słowa lekarza.

Dosyć dziwne te sugestie o psychicznej kondycji Herberta! Rzeczywiście w ciągu ostatnich tygodni był nieco zdeprymowany. Jakby stał przed jakąś ważną kwestią, nie wiedząc, co począć. Lekarz zdawał się być przekonany o tym, że próba samobójcza jest poważną sprawą. To była sprzyjająca okoliczność. Cała reszta to jedna wielka katastrofa.

ROZDZIAŁ 2

Czarny lamborghini stał w odległości około trzystu metrów w linii prostej od szosy, na leśnej polanie, przy tak zwanej chacie do grilla. Trudno jednak było mówić o chacie, był to solidnie zbudowany dom z bierwion z odpowiednim wyposażeniem.

Chatę można było wynajmować na dni, od wiosny do jesieni. Sezon zaczynał się na początku maja i przez całe lato co weekend panował tam wielki ruch. Za to w tygodniu było spokojnie. Spacerowicze nie zjawiali się tu prawie nigdy, mimo że do polany można też było dotrzeć przez las. Było to jednak dobrych dwanaście kilometrów od granicy miasta. Dla tak wytrenowanego mężczyzny jak Thomas Lehnerer nie był to żaden problem. Powrót nie zajął mu nawet godziny. Szosą byłoby ponad dwadzieścia kilometrów.

Z przodu, od szosy znajdował się wyasfaltowany parking, stąd wiodła do chaty kręta, wąska ścieżka dla pieszych. Istniał też bezpośredni dojazd. Był ukryty pomiędzy krzewami na najdalszym krańcu parkingu i normalnie zamknięty ciężkim łańcuchem. Łańcuch był dodatkowo zabezpieczony kłódką.

Cały teren należał do miasta. Został wydzierżawiony stowarzyszeniu sportowemu, które zajmowało się chatą i zobowiązało się dbać o to, żeby nie jeżdżono bez powodu przez las. Dlatego za każdym razem pouczano wynajmujących, że żadnemu gościowi nie wolno dojeżdżać samochodem aż do celu. W przypadku wynajmujących chatę nie dawało się tego uniknąć, ostatecznie trzeba było jakoś dostarczyć napoje, żywność i całe worki węgla drzewnego do grilla. Nikt przecież nie mógł wymagać, żeby taszczyli to setki metrów przez las na piechotę. Mimo to oczekiwano, że zaraz po przejechaniu tym dojazdem, a szczególnie przy opuszczaniu tego miejsca, znowu założą łańcuch i prawidłowo zamkną go na kłódkę. Ostatni wynajmujący, który wraz ze swymi gośćmi bawił się w chacie, także to uczynił.

Wedle obliczeń Betty musiało to być ubiegłej jesieni. Możliwe też, że teren był potem wielokrotnie kontrolowany. Dzierżawcy z pewnością zadbali o to, by przygotować chatę na zimę. Później jednak mogło się jeszcze wiele wydarzyć.

Thomas Lehnerer musiał otworzyć kłódkę nożycami do cięcia drutu. Wiedzieli, że nie da się tego uniknąć, kiedy szukając odludnego miejsca, zdecydowali się właśnie na to. Obydwoje je znali, w sierpniu ubiegłego roku obchodzili w tej chacie urodziny szwagra Thomasa, przy tej okazji porozmawiali z dzierżawcą i dowiedzieli się, że i łańcuch, i kłódka są śmiechu wartym, za to uciążliwym zabezpieczeniem.

Betty była zdania, że nikt nie będzie sobie szczególnie łamał głowy, co się stało, jeśli łańcuch po raz kolejny będzie leżał na ziemi. Zostawianie nożyc na miejscu wydawało się jej zbyt ryzykowne. Pijany do nieprzytomności i naszpikowany lekami mężczyzna mógł jeszcze poprowadzić samochód w odludne miejsce. Często słyszało się o przypadkach, kiedy pijany człowiek przejechał nie tylko dwadzieścia, ale nawet kilkaset kilometrów.

Ile promili we krwi miał jej mąż tak naprawdę, tego Betty nie potrafiła ocenić. Nie miała też pojęcia o zaawansowanej marskości wątroby i – jak to określił pewien lekarz – żylakowatych żyłach, żylakach przełyku, objawiających się silnymi krwawieniami, tak że zwykły atak kaszlu mógł w pewnych okolicznościach stanowić zagrożenie życia. Lek, który wmusiła swojemu mężowi, jeszcze potęgował tendencję do krwawień. Między innymi negatywnie wpływał na krzepliwość krwi. Również o tym Betty nie miała najmniejszego pojęcia.

Wydawało jej się tylko wątpliwe, by mężczyzna pod wpływem przynajmniej trzech czwartych litra wódki mógł jeszcze odpowiednio posłużyć się ciężkim narzędziem. I to takim, jakiego nie woziło się ze sobą ot tak w bagażniku. To wymagało zaplanowania i wykluczało podjęcie spontanicznej decyzji. Tylko bez ryzyka, nie stwarzać policji żadnych zagadkowych sytuacji. Gdyby mieli pytać, szybko by się okazało, że tę kłódkę często wyłamywano.

Wczesną wiosną i późną jesienią od czasu do czasu w weekendy pary miłosne zjawiały się w tym miejscu. Tam nikt im nie przeszkadzał. Niektóre zostawiały samochody na parkingu, jeśli pogoda na to pozwalała, wciskały pod pachę koc i wędrowały wąską ścieżką do chaty. Inni, którzy mieli mniej oporów i respektu dla cudzego mienia, jechali samochodem aż do celu.

Było to romantyczne ustronie. Wokół chaty roztaczała się wielka, obrośnięta lasem łąka, stromo opadająca na wszystkie strony. Na zachodzie kończyła się sztucznym stawem, na którym kiedyś rosły nawet lilie wodne. Teraz już ich nie było i rzadko kto tam chodził.

Jeden z członków zarządu stowarzyszenia sportowego powiedział Betty, że rozważa się możliwość zasypania stawu w przyszłym sezonie. Z tego powodu Betty początkowo w ogóle nie uwzględniła w swoich planach tego małego zbiornika wody. Woda ta była właściwie błotnistą zupą, znad której rozchodził się smród zgnilizny. Na samym brzegu woń była najbardziej intensywna, nawet w odległości kilku metrów od wody skłaniała jeszcze ludzi do pociągania nosem. Ale aż do chaty nie dochodziła. A nawet gdyby, to Herbert Theissen by jej nie poczuł.

Leżał, wbrew przykazaniom Betty, na brzuchu koło swojego lamborghini na płasko udeptanej trawie. Leżał tak już od kilku godzin, od kiedy Thomas Lehnerer wyciągnął go z auta i położył obok.

Wskazówka Betty: – W żadnym wypadku nie zostawiaj go w samochodzie. Może dłużej potrwa, zanim go znajdą. Nie mogę sobie pozwolić na to, żeby samochód jakoś dziwnie pachniał. Sam rozumiesz.

Oczywiście, że Thomas rozumiał i oprócz tej drobnostki zaaranżował wszystko według jej życzenia, chociaż musiał przy tym mocno zaciskać zęby. Wyglądało to tak, jakby Herbertowi Theissenowi z trudem udało się jeszcze wysiąść z auta, zanim opuściły go siły. A w tym wypadku człowiek przewracał się raczej do przodu niż do tyłu, pomyślał Thomas.