Выбрать главу

— A to co ma znaczyć?

— Kiedy poleciłem mojemu adwokatowi włączyć cię do mojego testamentu, kazał mi wziąć od księgowego pełny wykaz moich aktywów. Niektóre ze spółek, których byłem współzałożycielem, są obecnie więcej warte niż fortuna, z jaką zaczynałem cały ten interes. Chcę powiedzieć, że obecnie jestem bogaczem w zupełnie innej skali. Wydaje mi się, że to odpowiedni czas, aby pomóc pewnej osobie, której marzenia mają naprawdę ogromny rozmach.

— Komu?

— Tobie.

Spojrzała na niego, jakby był niespełna rozumu.

— Ty jesteś moim marzeniem, a ja już ciebie mam.

— Kiedyś mówiłaś mi o czymś innym. Pamiętasz, tam w ogrodzie. Pod wiśniowym drzewkiem.

— En château de la grande dame?

— Pamiętasz? Mówiłaś, że pragniesz władzy. Chciałaś wybierać kandydatów i ułatwiać im start. Brakowało ci tylko odpowiednich pieniędzy.

— Ale czy ciebie w ogóle obchodzi polityka?

— Nie, dlatego właśnie musimy wejść w spółkę. Ty wybierasz kandydatów, a ja wspierani ich finansowo.

— Ale tak się nie da. Istnieje przecież prawo wyborcze. Należy wziąć pod uwagę chociażby ograniczenia dotyczące finansowania kandydatów.

— Będziemy zakładać komitety wyborcze. Będziemy wspierać finansowo lokalne organizacje partyjne i zachęcać je do popierania wybranych przez nas kandydatów. Mad, w tym życiu nauczyłem się jednego: jeśli masz wystarczająco dużo pieniędzy, to prawo będzie jak trzcina, która zawsze zegnie się w twoją stronę.

— Kiedy tak cię słucham, wszystko wydaje się możliwe.

— Nie tylko możliwe, ale całkowicie legalne. A jeśli nie będziemy mogli finansować kogoś bezpośrednio — tym lepiej. Przecież ostatecznym celem nie jest uzależnienie kandydatów od nas, prawda? Oni mają być niezależni, mądrzy, rozsądni i… telegeniczni, czy nie o to ci chodziło?

— Mówisz serio? — spytała.

— Jak już powiedziałem, mam znajomości w każdym ważnym mieście. Zróbmy wielki objazd. Będziemy chodzić na przyjęcia, których od lat unikałem. Ty wszystkich oczarujesz, a ja będę przeprowadzał konkretne rozmowy z lokalnymi bonzami. Wybierzemy sobie kandydatów i wprawimy całą machinę w ruch. Czy w przyszłym roku nie ma czasem wyborów? Chyba jeszcze nie jest za późno, żeby znaleźć odpowiednich kandydatów do Kongresu?

— Szkoda, że jest już za późno, żeby wybrać dobrego kandydata na prezydenta.

— Prezydent-śmezydent — machnął ręką Quentin. — Prawdopodobnie będziemy mieli wpływ na więcej spraw, jeśli skoncentrujemy się na legislaturach stanowych.

— Masz rację, Tin. Naprawdę chodzi mi o znalezienie właściwych ludzi i ułatwienie im startu. Mogą to być legislatury stanowe. Komitety okręgowe! Rady miejskie! Zarządy szkół!

— Oto zajęcie w sam raz dla nas! Upadli na łóżko, zanosząc się śmiechem.

— Gadka jak ze starych, głupich filmów — powiedział Quentin. — Mickey Rooney i Judy Garland. “Możemy mieć swoje własne wybory”.[4]

— Nie mam najmniejszego pojęcia o czym mówisz — powiedziała Madeleine.

— Nigdy nie widziałaś żadnego filmu z Andy Hardym? — spytał Quentin. — Ty chyba żartujesz! Czy ty w ogóle jesteś Amerykanką?

— Jestem, tyle że nie z pokolenia wapniaków. Ty chyba naprawdę żyjesz poza czasem!

Dopiero później, kiedy zasnęła obok niego w samolocie, Quentin przypomniał sobie, że Wayne Read mówił mu to samo, ale przecież on nigdy nie wspominał jej o tamtej rozmowie. A może wspominał?

Z pewnością mówił jej wiele rzeczy, nie zdając sobie z tego sprawy. Bo o ile dobrze pamiętał, nigdy nie powiedział, że to właśnie jego zmarła siostra, Lizzy mówiła na niego “Tin”. Przecież nie był idiotą — Mad sama go tak nazwała wtedy, w ogrodzie, pod wiśniowym drzewkiem, a wtedy nie ośmieliłby się przerwać jej i powiedzieć: “Proszę cię, nie mów do mnie w ten sposób, bo to przezwisko, które wymyśliła dla mnie moja nieżyjąca już siostra”. A potem wcale nie chciał, żeby nazwała go inaczej, wręcz przeciwnie — lubił jak zwracała się do niego w ten sposób, po co więc miałby ją informować, że przezwisko wymyśliła Lizzy? Kiedy miałby to powiedzieć? Tym niemniej ona o tym wiedziała. Wiedziała, zanim Mama zaczęła wyjaśnianie.

A może po prostu dobrze kojarzyła wszystkie informacje? Przyjrzała się faktom, wyciągnęła odpowiednie wnioski, a potem pomyślała, że on rzeczywiście jej to powiedział. Była taka spostrzegawcza. Nic nie mógł przed nią ukryć. To dobrze, że pragnął być wiernym mężem.

Nowa praca w polityce nie była wcale taka łatwa, jak mu się wydawało. Co prawda, ich pierwotne plany znakomicie się ziściły. Mężczyzna dysponujący taką fortuną jak Quentin i kobieta o urodzie i wdzięku Madeleine, nie mieli najmniejszych kłopotów z wniknięciem w najwyższe kręgi polityczne każdej partii w jakimkolwiek mieście. Problem polegał na tym, że w owych kręgach nie mogli natknąć się na żadną osobę, która spełniałaby ustanowione przez Mad kryteria dobrego kandydata. Na tym zasadzała się podstawowa sprzeczność jej planu: jeśli rządząca klika znała jakąś osobę, ta była już zbyt uwikłana w miejscowe układy, by sprostać ustalonym wymogom.

Musieli znaleźć osoby, które nie miały politycznej świadomości, lub chociaż politycznej samoświadomości. Przez całą jesień dziewięćdziesiątego piątego roku stopniowo rozszerzali swoją sieć. Pozyskiwali zaufanie ludzi mocno zaangażowanych w politykę, ale w równym stopniu kontaktowali się z organizacjami społecznymi, grupami aktywistów, fundacjami charytatywnymi oraz kościołami. Zapraszali na kolacje redaktorów z lokalnych gazet i miejskich urzędników, aby dowiedzieć się od nich kto tak naprawdę liczy się w danej społeczności, lub jaką osobę podziwiali. I powoli zaczynali znajdować odpowiednich ludzi. Co prawda nie w każdym mieście, ale co jakiś czas, tu i ówdzie, jakaś twarz, jakieś nazwisko wysuwało się na czoło.

To była emocjonująca praca i Quentin rozumiał dlaczego Mad tak się nią pasjonowała, chociaż on nigdy by nie wybrał takiego zajęcia dla siebie. Obserwując jej działania, nie mógł wyjść z podziwu. Wszystko zakrawało na cud. Prawda, że to jego pieniądze otwierały przed nimi drzwi politycznych salonów i umożliwiały im prowadzenie wszelkiego rodzaju kampanii, ale tylko ona potrafiła przekonać niechętnych kandydatów, tylko ona umiała rozpalić w nich uśpioną ambicję, z której albo nie zdawali sobie sprawy, albo wykorzystywali do innych celów. “Od pana wiele zależy. Jeśli pan się nie zdecyduje, to kto? Zamiast walczyć z radą miasta, pan sam może zasiadać w radzie, a wtedy nic pan nie będzie musiał nikomu zawdzięczać. To pan będzie miał wystarczająco wiele odwagi i siły, ponieważ nie będzie się martwił, czy zostanie ponownie wybrany czy nie, prawda? Tak więc nie będzie pan się oglądał na kaprysy wyborców, tylko postępował zgodnie z tym co panu podyktuje serce i rozum. A jeśli pan przegra… cóż, raz kozie śmierć, przynajmniej pan spróbuje, dzięki czemu zyska więcej znajomości, które przydadzą się panu w tym, co robi pan teraz”.

A oni kupowali to. Dawali się porwać jej marzeniom, czyniąc z nich swoje własne, a po jakimś czasie jedyną rzeczą, która jeszcze wprawiała Quentina w zdumienie były wyjątkowo niskie koszty całego przedsięwzięcia. Politycy o formacie krajowym mogli kosztować miliony, ale na lokalnych na ogół wystarczało to, co miał przy sobie w portfelu, dopóki dysponowało się rzeszą wolontariuszy, a Madeleine miała wyjątkowo szczęśliwą rękę, jeśli chodzi o wynajdywanie ludzi, którzy umieli skłonić innych do poświęcenia setek godzin na adresowanie kopert, chodzenie od drzwi do drzwi, wystawanie na promocyjnych straganach, czy wydzwanianie do różnych osób. Kiedy zaś wybrany kandydat zaczynał wypływać, z miejsca pojawiali się kolejni sponsorzy.

вернуться

4

Mickey Rooney i Judy Garland to bohaterowie serii bardzo popularnych filmów opowiadających o różnych przygodach pary dzieciaków (chłopca, którego gra wspomniany dalej w tekście Andy Hardy, i dziewczyny), zabierających się do wszystkiego z ogromnym, naiwnym entuzjazmem. Zdanie jest aluzją do bardzo znanej kwestii wypowiadanej przez chłopaka: “Możemy mieć swój własny show!”$