Выбрать главу

Co można robić gdy się ma dwanaście i pół miliona dolców? Quentin władował większość pieniędzy w akcje i obligacje przynoszące pewny zysk, umieścił je w bezpiecznym gnieździe jak złote jajo, i nigdy ich nie ruszał, chyba że po to, by zainwestować je jeszcze bezpieczniej. Podczas największej recesji w dziewięćdziesiątym pierwszym zarobił okrągły milion ï tytułu odsetek, dywidend oraz zysków z operacji giełdowych. Spłacił dom rodziców, kupił im ładny wóz, a potem zastanawiał się co jeszcze może zrobić ze swoją furą pieniędzy. Nawet wtedy gdy wynajmował luksusowy apartament, pięćdziesiąt patyków wystarczało mu na cały rok, łącznie z utrzymaniem samochodu (żaden wielki szpan, zwykły Nissan Maxima). Na początku trochę podróżował, dopóki nie zdał sobie sprawy, że wszystkie hotele, czy to w CancAn, czy to w Paryżu, czy w Hongkongu są bardzo do siebie podobne. Tak więc majątek wciąż rósł i wydawało się bezsensowne ładowanie go w dalsze inwestycje, które miały na celu jeszcze pomnożenie pieniędzy, których wcale nie potrzebował. Zresztą kiedy portfel akcji i obligacji zaczyna przynosić takie zyski, iż nawet twój broker twierdzi, że więcej już nie da się wyciągnąć, co pozostaje do roboty przez resztę dnia, tygodnia, miesiąca, roku?

W dziewięćdziesiątym drugim Święto Dziękczynienia spędzał w domu z rodzicami. Kiedy Tato skończył swoje lamenty nad wyborem Billa Clintona na prezydenta, zaczęła się poważna rozmowa. Quentin siedział wpatrując się w płomień na kominku, kiedy ciszę przerwał głos Mamy:

— Quentinie, czy to wszystko nie przyszło ci zbyt łatwo? Natychmiast Ojciec pośpieszył z obroną zasad kapitalizmu, po raz kolejny wyjaśniając małżonce, że Quentin za swą ciężką pracę i właściwe przewidywanie koniunktury został dzięki prawom wolnego rynku właściwie wynagrodzony fortuną, która w żadnym wypadku nie była zbyt wielka, przynajmniej jeśli porównać ją z bogactwem takiego Rossa Perota czy Billa Gatesa.

Ale wkrótce ojcu skończyła się para i znowu zapadła cisza, więc ponownie siedzieli przez chwilę w milczeniu, wpatrując się w ogień, póki Mama po raz kolejny nie zabrała głosu:

— Jeśli nie masz żadnych własnych marzeń, Quentinie, dlaczego nie pożyczysz ich od innych?

— Marzenia — parsknął pogardliwie Tato. Ale to właśnie on zawsze był największym marzycielem w rodzinie i kiedy Quentin zastanowił się nad tym przez chwilę, zdał sobie sprawę, że zdobywając tak nieprzyzwoite bogactwo, w rzeczywistości zrealizował marzenia swojego ojca. Wystarczyło tylko kilka lat pracy, którą zresztą lubił, aby udało mu się poluzować tę napiętą strunę niepokoju w sercu Taty i stary czuł się teraz szczęśliwy, spokojny. System zadziałał właściwie na korzyść jego syna i w oczach Taty wyglądało to znacznie lepiej niż gdyby on sam zarobił tę całą forsę.

W następny poniedziałek, Quentin powierzył ojcu w zarząd kilkaset tysięcy ze swego portfela, przy czym połowę dochodów Tato miał zatrzymać jako prowizję. Ale to stanowiło tylko część odpowiedzi na sugestię Mamy. Było przecież wielu innych ludzi, którzy mieli swoje marzenia i potrzebowali zaledwie kilku tysięcy lub kilkuset tysięcy dolarów, aby pokusić się o ich spełnienie. Był to jakiś sposób na wykorzystanie posiadanych nadwyżek kapitału.

W San Jose Mercury News przez tydzień ukazywało się zamieszczone przez Quentina ogłoszenie następującej treści: “Drobny inwestor szuka partnera z dobrymi pomysłami, gotowego do ciężkiej pracy”. Został zasypany listami. Oddzieliwszy te zawierające oczywiste niedorzeczności lub dziecięce marzenia, wybrał kilka tuzinów takich, które zawierały propozycje warte rozważenia. Na koniec utworzył z wybranymi partnerami czternaście spółek, którym on zapewniał kapitał oraz pensję dla księgowego, zobowiązanego do przedkładania mu wszelkich sprawozdań dotyczących działania każdej z firm. Quentin nie wtrącał się do niczego, do chwili kiedy nadchodził czas, aby zwinąć upadający interes lub też umożliwić partnerowi, któremu się powiodło, wykupienie całej firmy. Wszystko na ogół wyjaśniało się w ciągu roku. Ponad połowa spółek rozwijała się dobrze, a niektóre z nich robiły duże pieniądze. Dwie w końcu zaczęły emitować akcje, dzięki czemu przysporzyły Quentinowi zysków znacznie przekraczających sumę jaką zainwestował we wszystkie czternaście partnerstwa.

To był najlepszy rok w jego życiu. Mógł dzielić szczęście wraz z partnerami, którzy odnieśli sukces, a jeśli chodzi o tych, którym się nie udało, to mimo rozczarowania porażką, każdy z nich wiedział, że przynajmniej miał okazję spróbować. A ponieważ Quentin pokrywał wszystkie długi i straty, wszyscy wychodzili na czysto. Nikt niczego nie tracił. Udało się zrobić kilka dobrych rzeczy.

Ale dlaczego ograniczać zakres projektu tylko do południowego wybrzeża? Quentin znów zaczął podróżować. W każdym mieście, do którego przybywał, wynajmował mieszkanie w centrum miasta, zamieszczał ogłoszenie w lokalnej gazecie, wybierał najciekawsze odpowiedzi, wchodził w kolejne spółki. To wszystko zajmowało kilka miesięcy, potem ruszał dalej, zatrzymując mieszkanie na następne dwa lata, aby miał się gdzie zatrzymać podczas kontrolnych wizyt. Nowych miejscowości nie wybierał zamykając oczy i celując w mapę długopisem; jego metoda była bardziej usystematyzowana — wchodził do księgarni, szukał działu turystycznego i jeśli znalazł w przewodniku lub albumie zdjęcia jakiegoś miejsca, które go zaintrygowało, jechał tam. Trudno było przewidzieć jaki będzie następny cel jego podróży. Kiedy był w Vermont, nie zatrzymał się w pięknym Mont-pelier, ale w ponurym i brudnym Burlington, a kiedy ruszył do Texasu, ominął hałaśliwe miasta i pojechał na wschód od Dallas poprzez bujne sawanny, aż do Nacogdoches, gdzie pomyślał, że może wreszcie znajdzie dla siebie jakąś stałą siedzibę.

Ale po kilku miesiącach znów był w drodze. Durango, Missoula, Kennewick, Seneca, Asheboro, Mandeville, Oakland, Bronx. Nigdzie nie brakowało marzycieli, nigdzie nie brakowało ciekawych snów. Dayton, Concord, Grand Junction, Grand Island, Flagstaff, Johnstown, Boise, Savannah.

Wiosną tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego piątego roku wylądował w Herndon w stanie Virginia. Na dworze było już ciepło. Quentin właśnie zamieścił swoje ogłoszenie, ale nie w Washington Post, tylko w miejscowej gazetce rozdawanej za darmo w sklepach. Ponieważ do ukazania się ogłoszenia zostało mu jeszcze kilka dni, miał trochę wolnego czasu. W środę poszedł do kina na jakiś film o wirusie Ebola, z Dustinem Hoffmanem wcielającym się w głównego bohatera, lekarza, wynajdującego sposób na syntezę surowicy, umożliwiający jej błyskawiczną produkcję, dzięki czemu udaje się wyleczyć nawet ludzi w zaawansowanym stadium choroby. Quentin wyszedł z kina zastanawiając się czemu jest taki rozdrażniony. Przecież głupie filmy produkowano od wieków. Dlaczego akurat ten tak go zdenerwował?

Wszedł do sklepiku z mrożonymi jogurtami w przedsionku kina, ale w całym pomieszczeniu roznosił się intensywny zapach mocno perfumowanych kaw, w związku z czym był pewny, że wszystkie jogurty będą kawowe, niezależnie od ich oryginalnego smaku. Nie miał pojęcia dlaczego ten zupełnie nieistotny szczegół wywołał w nim chęć, by kogoś zrugać i wyjaśnić mu, nie przebierając w słowach, że nie powinno się podawać czegoś o tak intensywnym zapachu w lokalu, który jednocześnie serwował produkty mające skusić klienta różnorodnością delikatnych smakowych odcieni. Zupełny absurd. W końcu co go to obchodziło? Ale kiedy doszedł do samochodu, plasnął otwartą dłonią w blaszany dach, tak mocno, aż rozbolała go ręka i przez chwilę poczuł się trochę lepiej.