Teraz już o niczym innym nie marzył. Do niedawna liczyła się tylko Madeleine. W tej chwili najważniejsza była wolność. Wiedział, że mężczyźnie, który miał okazję poznać idealną kochankę, niełatwo przyjdzie znaleźć kogoś, kto mu ją zastąpi. Rowena mogła mu zwrócić jego ukochaną, ale miał wrażenie, że cena za taką przysługę byłaby zbyt wysoka. Dlaczego więc szukał jej i rodziny? Dlaczego nie ruszył na zachód, gdzie wkrótce znalazłby jakieś czynne lotnisko, skąd mógł polecieć do Kalifornii, albo na Hawaje, albo do Tokio, albo do Singapuru. Pomyślał sobie o wszystkich tych miejscach, które dawno chciał zobaczyć, a do których nigdy się nie wybrał, gdyż nie miał z kim ich oglądać. Jerozolima. Kilimandżaro. Machu Picchu. Wielka Rafa Koralowa. Himalaje. Taszkient. Timbuktu. Nie było już sensu czekać na jakąś towarzyszkę. Albo zobaczy je sam, albo w ogóle.
Ale czy na ziemi było jakiekolwiek miejsce, gdzie mógłby czuć się wolny od tego wszystkiego? Może dadzą mu spokój i znajdą kogoś innego, żeby wykonał ich polecenia. Lecz czy na pewno było to lepsze rozwiązanie niż jego udział w całej sprawie? Przecież ich następną ofiarą mógł stać się mężczyzna, którego z tym światem łączą mocniejsze więzi. Mąż, ojciec, ktoś, kto umierając zostawi po sobie wielką pustkę. Quentin wiedział, że nawet jeśli zginie, to nic wielkiego się nie stanie. Jego testament został zmieniony tak, by cały majątek przeszedł na rodziców. Wayne załatwi wszystkie sprawy majątkowe z istniejącymi spółkami i partnerstwami, a wtedy staruszkowie będą mogli na serio oddać się filantropii, aby móc pozbyć się całej jego fortuny zanim sami umrą, zostawiając sobie tyle, ile będą potrzebować do zakończenia życia w spokoju i komforcie. Odchodząc ze świata zostawi po sobie taką pustkę, jak ryba wyciągnięta przez wędkarza z oceanu.
Dlaczego więc miałby zrzucać to na kogoś innego? Przecież nikt bardziej niż on nie nadawał się do poświęcenia w tej walce. Bądź dobrym żołnierzem, mówił sobie. Maszeruj dzielnie, wysuń się na czoło, wyceluj i oddaj najlepszy strzał na jaki cię stać. A potem zgiń, jeśli to będzie konieczne. Ale z kulą w piersi, nie w plecach. Nie rejterując przed wrogiem.
Czy ja czasem nie dramatyzuję? Zaśmiał się z siebie i przełączył radio na inną stację, kiedy głos spikera rozpłynął się w białym szumie wywołanym przez śnieżną zamieć.
Bramy wjazdowe na autostradę Jersey były zamknięte. Wyszukał inną trasę i o trzeciej nad ranem przemierzał już wyludnione ulice w centrum Filadelfii. Zatrzymał go jakiś policjant.
— Nie zalecałbym przejażdżki, proszę pana — powiedział. — Nie zdaje pan sobie sprawy z niebezpieczeństwa?
— Nie mam gdzie się podziać — odparł Quentin. — Wszystkie lotniska zasypane, a ja muszę wrócić do DC.
— Proszę znaleźć sobie motel i zatrzymać się w nim na noc.
— Wtedy mój samochód zostanie przysypany i utknę w tym odciętym od świata mieście.
— Zawsze to lepsze, niż za trzy dni być wykopanym z zaspy nieboszczykiem, sztywnym jak deska.
— Czy wystarczy panu jeśli obiecam, że znajdę sobie jakieś bezpieczne miejsce na nocleg a potem pojadę tam gdzie chcę, czy ma pan może zamiar śledzić mnie i aresztować za to, że chcę się dostać do domu?
Policjant spojrzał na niego z niesmakiem.
— Niech pan robi co chce — warknął i wrócił do wozu patrolowego.
Niech pan robi co chce. Niezła rada. A jeśli to, co najbardziej na świecie chciałbym zrobić jest absolutnie niewykonalne? Ponieważ chcę jechać do domu, panie władzo, a moim domem wcale nie jest to wynajęte mieszkanie w Herndon, ani chata moich starych w Kalifornii. Dom to miejsce, gdzie mieszkają ludzie, którzy czekają na mnie i martwią się, kiedy mnie nie ma. Ale na całej ziemi nie znajdę takiego miejsca, choćbym jechał nie wiadomo jak daleko.
Dlaczego wciąż użalam się nad sobą? Zawsze lepsze to, niż zmuszanie innych do użalania się nade mną. A ktoś naprawdę powinien się nade mną użalić, gdyż moje życie bez wątpienia należałoby już określić jako żałosne, jeśli jeszcze nie jest absolutną katastrofą.
Och Lizzy, dlaczego wtedy wieczorem musiałaś wybrać się na tę idiotyczną przejażdżkę? Albo dlaczego ja nie pojechałem wtedy z tobą? Dlaczego nie mogliśmy zrobić transplantacji w odwrotnym kierunku. Potrzebowałaś mózgu, a mój był w całkiem niezłym stanie. Na pewno zrobiłabyś z niego lepszy użytek niż ja. Dlaczego oni nie mogli przeszczepić ci mojego życia, tak abyś ty mogła żyć za mnie?
— Głowa do góry, Tin — powiedziała Lizzy.
Siedziała obok niego, wygodnie moszcząc się w fotelu, starając się znaleźć jak najbardziej komfortową pozycję.
— Nieźle sobie radzisz z jazdą w śniegu. Tego w ogóle nie uczyli nas na kursach prawa jazdy w szkole.
— Dziękuję, że się zjawiłaś — powiedział. — Przepraszam, nie chciałem cię wzywać.
— Nie ma sprawy. Prawdę mówiąc, lubię gdy to robisz. Czas płynie tam zupełnie inaczej niż tutaj, więc naprawdę trudno się nudzić, a poza tym można robić mnóstwo rzeczy, w zależności od tego, jak rozumiesz słowo “robić”, ale muszę przyznać, że brakuje mi ciała. Tak naprawdę nigdy go porządnie nie wykorzystałam, Tin.
— Właśnie myślałem to samo o sobie.
— Nie, myślałeś o sobie, że jesteś równie niepotrzebny jak łajno psa, który właśnie zdechł.
Zaśmiał się wbrew sobie.
— Właśnie myślałeś, że jesteś facetem, który z utęsknieniem czeka aż jakiś granat wleci do jego okopu, a wtedy on nakryje go swoim ciałem i ocali pozostałych chłopaków, żeby prezydent mógł potem wręczyć Order Honoru[8] jego rodzicom wraz z ośmioma skrzyneczkami zawierającymi jego resztki.
— Lizzy, czy jest jakiekolwiek wyjście z tej sytuacji?
— Jest tysiąc różnych wyjść, Tin. Ale każde z nich może oznaczać twoją śmierć.
— To chyba nie takie straszne. Ty najwyraźniej całkiem nieźle sobie radzisz.
— Jasne. Śmierć to nic strasznego. Ale nie widzę potrzeby, żeby spieszyć się z przejściem na naszą stronę. Kiedy już tu jesteś, tęsknisz za wszystkim co miałeś, Quentin. Nawet za bólem. Nawet za rozpaczą.
— A więc pani Tyler miała rację? Skarb, który jest w szkatułce może mnie zabić?
— Skarb ze szkatułki. Chodzi ci o to, czy bestia jest prawdziwa? Do tej pory nie wiedziałam jak to nazwać, ale teraz kiedy widzę w twojej pamięci wszystko, co mówiła ci staruszka, muszę powiedzieć, że ta nazwa trafnie opisuje zło, które mieszka w tamtym domu.
— Uwięziła je w szkatułce. Niedobrze byłoby je wypuścić.
— Nie wiem, Tin. Zamknięte, wciąż będzie starało się przyciągnąć kogoś żeby otworzył skrzynkę. Ale jeśli zginie, być może upłynie dobra chwila, zanim kto inny wpadnie na pomysł, by je wezwać. Zanim otworzy się na nie i wpuści je do siebie.
— Co ty mówisz, Lizzy. Ostatnio zawładnęło jednorocznym dzieciakiem.
— Ona cię okłamała, Tin.
— Bestia nie posiadła chłopca?
— Posiadła, jak najbardziej. Ale nie zjawiła się ni stąd ni zowąd. Ona ją wezwała.
— To brzmi jeszcze straszniej, niż moje oskarżenia.
8
Order Honoru —