Stephen stał w pustym budynku, którego okna wychodziły na oblany ostrym światłem zachodzącego słońca dziedziniec i jak szaleniec zataczał kółka w miejscu.
Kto to był? Co tu robił? Może był tylko wytworem jego wyobraźni? Podobnie jak ojczymowi Stephena zdawało się, że w gniazdach jastrzębi na dębach Wirginii Zachodniej widzi snajperów.
Twarz w oknie patrzyła na niego w sposób, w jaki czasem przyglądał mu się ojczym – nieruchomym, badawczym spojrzeniem. Stephen przypomniał sobie, co wtedy myślał młody Stephen: Spieprzyłem? Poradziłem sobie? Co on o mnie myśli?
Nie mógł dłużej czekać, więc wrócił do hotelu w Waszyngtonie.
Stephen odniósł już ranę postrzałową, był pobity i zraniony nożem. Nic jednak nie wstrząsnęło nim tak, jak tamto wydarzenie w Alexandrii. Ani razu nie prześladowały go twarze ofiar, żywe lub martwe. Lecz ta twarz w oknie była jak pełznący po nodze robak.
Skulił się…
I dokładnie tak samo czuł się teraz, widząc zbliżające się z obu końców Lexington tyraliery policjantów. Samochody trąbiły, kierowcy się niecierpliwili. Lecz gliniarze, na nic nie zważając, uparcie kontynuowali poszukiwania. Lada minuta mogli go zauważyć – atletycznie zbudowanego, samotnego białego mężczyznę z pudłem od gitary, w którym mógł nosić najlepszy na świecie karabin snajperski.
Jego oczy spoczęły na ciemnych i brudnych oknach wychodzących na ulicę.
Modlił się, by nie zobaczyć wyglądającej z nich twarzy.
Żołnierzu, o czym ty mówisz, do kurwy nędzy?
Melduję, że…
Przeprowadzić rozpoznanie.
Tak jest.
Do jego nozdrzy doszedł gorzki zapach spalenizny.
Odwrócił się i stwierdził, że stoi przed lokalem Starbucksa. Wszedł do środka, przez chwilę udawał, że studiuje menu, podczas gdy w rzeczywistości obserwował klientów.
Przy jednym stoliku, na wątłym i niewygodnym krzesełku siedziała samotnie dość pulchna kobieta. Czytała czasopismo, trzymając w dłoni spory kubek herbaty. Była przysadzista, miała niewiele ponad trzydzieści lat, szeroką twarz i pokaźny nos. Lesbijka…?
Nie, chyba jednak nie. Studiując numer „Vogue’a”, miała w oczach raczej zawiść niż pożądanie.
Stephen kupił herbatkę ziołową, z rumianku. Wziął kubek i zaczął iść w stronę stolika pod oknem. Kiedy mijał grubą kobietę, kubek wyśliznął mu się z dłoni, lądując na drugim krześle, a gorąca herbata rozprysła się po całej podłodze. Kobieta odruchowo cofnęła się, z zaskoczeniem spoglądając na przerażoną minę Stephena.
– Boże drogi – wyszeptał. – Tak mi przykro! – Złapał garść serwetek. – Mam nadzieję, że pani nie oparzyłem!
Percey Clay uwolniła się z rąk młodego detektywa, który przycisnął ją do podłogi.
Matka Eda, Joan Carney, leżała kilka stóp dalej, a na jej twarzy malowały się szok i zaskoczenie.
Brit Hale stał, ale przyciśnięty do ściany przez dwóch gliniarzy. Wyglądało, jak gdyby go aresztowali.
– Przepraszam, pani Clay – rzekł jeden z policjantów. – My właśnie…
– Co się dzieje? – pytał szczerze zdumiony Brit. W przeciwieństwie do Eda, Rona Talbota i samej Percey nie miał wcześniej do czynienia z armią i nie brał udziału w żadnej walce. Był jednak nieustraszony. Nigdy nie nosił tradycyjnych koszul pilotów, białych z krótkimi rękawami, ale z długimi, aby ukryć ciemne blizny po oparzeniach, pamiątkę po wypadku sprzed kilku lat, kiedy wszedł do płonącej cessny 150, by uratować pilota i pasażera. Lecz takie rzeczy jak przestępstwo i celowe czynienie zła były mu zupełnie obce.
– Dostaliśmy telefon od grupy specjalnej – wyjaśnił detektyw. – Ich zdaniem człowiek, który zabił pana Carneya, wrócił. Prawdopodobnie ze względu na państwa oboje. Pan Rhyme sądzi, że to zabójca był kierowcą czarnej furgonetki, którą dziś pani widziała.
– Ci ludzie mieli nas pilnować – warknęła Percey, wskazując głową dwóch wcześniej przybyłych policjantów.
– Jezu – mruknął Hale, wyglądając przez okno. – Pod domem jest chyba ze dwudziestu gliniarzy.
– Proszę nie podchodzić do okna – polecił mu stanowczym głosem detektyw. – On może siedzieć na dachu. Miejsce nie jest jeszcze bezpieczne.
Percey usłyszała tupot nóg na schodach.
– Na dachu? – powtórzyła cierpko. – A może przebija tunel do piwnicy? – Otoczyła ramieniem panią Carney. – Nic ci nie jest, mamo?
– Co się dzieje, o co chodzi?
– Mogą być państwo w niebezpieczeństwie – powiedział policjant. – Pani nie – dodał, zwracając się do matki Eda. – Ale pani Clay i pan Hale. Dlatego że są świadkami w pewnej sprawie. Mamy zabezpieczyć teren i oddać ich grupie specjalnej.
– Rozmawiali z nim już? – spytał Hale.
– Jeszcze nie wiadomo, kto to jest.
– Mam na myśli człowieka, przeciw któremu mamy zeznawać – odrzekł Brit. – Hansena.
Świat Hale’a był światem logiki. Światem ludzi rozsądnych. Maszyn, cyfr i układów hydraulicznych. Jego trzy małżeństwa zakończyły się niepowodzeniem, ponieważ największe uczucie żywił do aerodynamiki, a najlepiej czuł się w kabinie pilotów, gdzie niepodzielnie rządziła logika. Hale odgarnął z czoła włosy i rzekł:
– Wystarczy go zapytać. Powie wam, gdzie jest zabójca. Przecież to on go wynajął.
– Nie sądzę, żeby to było takie proste.
W drzwiach pojawił się jeszcze jeden policjant i zameldował:
– Ulica bezpieczna.
– Zechcą państwo iść z nami. Oboje.
– A co z matką Eda?
– Mieszka pani w okolicy? – zapytał policjant.
– Nie. Zatrzymałam się u siostry – odrzekła pani Carney. – W Saddle River.
– Odwieziemy tam panią i wystawimy przed domem kogoś z policji New Jersey. Pani nie ma związków z tą sprawą, więc jestem pewien, że nie ma powodów do niepokoju.
– Och, Percey.
Kobiety padły sobie w objęcia.
– Wszystko będzie dobrze, mamo. – Percey z trudem powstrzymywała łzy.
– Nie, nie będzie – powiedziała wątła kobieta. – Nigdy już nie będzie dobrze…
Funkcjonariusz zaprowadził ją do radiowozu.
Percey patrzyła, jak samochód odjeżdża, a potem zapytała policjanta stojącego obok:
– Dokąd jedziemy?
– Na spotkanie z Lincolnem Rhyme’em.
Inny gliniarz rzekł:
– Wyjdziemy z domu razem, będą państwo szli między dwoma funkcjonariuszami. Proszę trzymać głowy opuszczone i nie podnosić ich pod żadnym pozorem. Idziemy do tamtej furgonetki, drugiej, widzą państwo? W samochodzie proszę nie wyglądać przez okna i zapiąć pasy. Będziemy jechać dość szybko. Jakieś pytania?
Percey otworzyła piersiówkę i pociągnęła łyk burbona.
– Tak. Kto to jest Lincoln Rhyme?
– Pani ją uszyła? Sama?
– Tak – powiedziała kobieta, obciągając wyszywaną kamizelkę, która podobnie jak spódnica w kratę była odrobinę za duża, aby zamaskować jej obfitą figurę. Ścieg przypominał pierścienie na ciele dżdżownic. Wzdrygnął się z obrzydzeniem.
Mimo to uśmiechnął się i powiedział:
– Zdumiewające. – Wcześniej starł rozlaną herbatę i przeprosił ją jak dżentelmen, którego od czasu do czasu umiał udawać jego ojczym.
Zapytał, czy może się przysiąść do jej stolika.
– Hm, chyba tak – rzekła zawstydzona, chowając „Vogue’a” do płóciennej torby, jak gdyby było to pisemko pornograficzne.
– Ach, przy okazji – powiedział Stephen. – Nazywam się Sam Levine.
Na dźwięk tego nazwiska przyjrzała się nieufnie jego aryjskim rysom.
– Przeważnie wystarcza Sammie – dodał. – Tylko kiedy coś przeskrobię, mama nazywa mnie Samuelem. – Zachichotał.
– Będę cię nazywać „przyjacielem” – oznajmiła. – Jestem Sheila Horowitz.