Выбрать главу

Zerknął za okno, aby umknąć zetknięcia z wilgotną dłonią, zakończoną miękkimi robakami.

– Miło mi – rzekł, odwracając się do niej z powrotem i popijając nową herbatkę. Miała ohydny smak. Sheila zauważyła, że jej dwa kwadratowe paznokcie są brudne. Zaczęła dyskretnie usuwać zza nich czarny osad.

– To mnie uspokaja – wyjaśniła. – Szycie. Mam starego singera, jeszcze z tych czarnych. Dostałam od dziadków. – Próbowała przygładzić błyszczące, krótkie włosy, żałując zapewne w duchu, że ich dziś nie umyła; właśnie dziś.

– Nie znam już żadnych dziewczyn, które by szyły – powiedział Stephen. – Kiedyś, w college’u, chodziłem z jedną, która sama szyła sobie prawie wszystko. Byłem pod wrażeniem.

– W Nowym Jorku nikt, ale to nikt sobie sam nie szyje. – Uśmiechnęła się szyderczo.

– Moja matka potrafiła szyć całymi godzinami – rzekł Stephen. – Każdy szew musiał być idealny. Naprawdę idealny. Równiutki, długości jednej trzydziestej drugiej cala. – Mówił prawdę. – Do dziś mam rzeczy, które mi uszyła. Może to głupie, ale trzymam je właśnie dlatego, że ona je zrobiła. – Teraz kłamał.

Stephen wciąż słyszał dźwięk singera dochodzący z małego, dusznego pokoiku matki. Dzień i noc. Każdy szew jak należy, trzydziesta druga część cala. Dlaczego? Bo to ważne! Linijka, pas, kurek karabinu…

– Większości facetów szycie nic nie obchodzi – powiedziała Sheila Horowitz, akcentując drugie słowo, co pozwalało się domyślać, jak wygląda jej życie. – Chcą, żeby dziewczyny uprawiały sport albo znały się na filmach. Ja też uprawiam sport – dodała szybko. – Jeżdżę na nartach, założę się, że nie tak dobrze jak ty. Lubię chodzić do kina. Na niektóre filmy.

– Wcale nie jeżdżę na nartach – powiedział Stephen. – Nie przepadam za sportem. – Wyjrzał na ulicę. Gliniarze byli wszędzie. Zaglądali do każdego samochodu. Mrowie niebieskich robaków…

Melduję, że nie rozumiem, po co prowadzą tę ofensywę.

Żołnierzu, twoje zadanie nie polega na rozumieniu. Masz przeprowadzić rozpoznanie, ocenić sytuację, zmylić wroga, odizolować i wyeliminować cel. Oto twoje jedyne zadanie.

– Słucham? – rzekł, nie usłyszawszy, co powiedziała Sheila.

– Mówiłam, żebyś się nie zgrywał. Musiałabym ćwiczyć kilka miesięcy, żeby być w takiej formie jak ty. Zamierzam zapisać się do klubu tenisowego. Tylko że mam kłopoty z kręgosłupem. Ale naprawdę chcę to zrobić.

Stephen się roześmiał.

– Wiesz, mam dość tych dziewczyn o chorym wyglądzie. Wszystkie są takie blade i chude. Gdybyś wzięła taką dziewczynę z telewizji i przeniosła w średniowiecze, na pewno król wezwałby nadwornego medyka, a ten by mu powiedział: „Biedactwo umiera, najjaśniejszy panie”.

Sheila spojrzała na niego zaskoczona, a po chwili ryknęła gromkim śmiechem, ukazując uzębienie w rozpaczliwym stanie. Żart dał jej pretekst, by położyć dłoń na jego ramieniu.

Stephen poczuł, jak pięć ciastowa tych robaków ugniata mu skórę, i z trudem opanował mdłości.

– Mój tata – powiedziała – był zawodowym wojskowym i dużo podróżował. Mówił mi, że w innych krajach uważają, iż amerykańskie dziewczyny są chude.

– Był żołnierzem? – zapytał z uśmiechem Sam Sammie Samuel Levine.

– Pułkownikiem.

– Aha…

Za dużo szczęścia? – pomyślał. Nie.

– Ja też jestem w wojsku. Mam stopień sierżanta.

– Naprawdę? Gdzie stacjonujesz?

– Jednostka specjalna, w New Jersey. – Dziewczyna na pewno wie, że o jednostkę specjalną nie należy pytać. – Cieszę się, że masz żołnierza w rodzinie. Czasami nie mówię ludziom, co naprawdę robię. Uważają, że to niezbyt fajne zajęcie. Zwłaszcza tutaj, w Nowym Jorku.

– Nie przejmuj się tym. Dla mnie to bardzo fajne. – Pokazała futerał na gitarę. – Jesteś też muzykiem?

– Niezupełnie. Jestem wolontariuszem w domu dziennej opieki. Uczę dzieciaki muzyki. Bas świetnie się do tego nadaje.

Spojrzał za okno. Błyskające światła. Niebiesko-biało. Przemknął radiowóz.

Przysunęła swoje krzesło bliżej i Stephena owionął obrzydliwy zapach. Znowu się skulił, widząc w wyobraźni, jak spomiędzy jej tłustych włosów wypełza robactwo. O mało nie zwymiotował. Przeprosił ją na chwilę i poszedł do toalety, gdzie przez trzy minuty szorował ręce. Kiedy wrócił, zauważył dwie rzeczy: rozpięty górny guzik bluzki Sheili i z tysiąc kocich włosów na plecach jej kamizelki. Według Stephena koty były niczym więcej jak tylko czworonogimi robakami.

Spojrzał na ulicę i stwierdził, że kordon policjantów jest coraz bliżej knajpki. Zerknął na zegarek i powiedział:

– Zaraz muszę odebrać kota od weterynarza, jest…

– Masz kota? Jak ma na imię? – Pochyliła się nad stolikiem.

– Kumpel.

Jej oczy rozbłysły.

– Och, jak ślicznie. Masz jego zdjęcie?

Pieprzonego kota?

– Przy sobie nie. – Westchnął z żalem.

– Biedniutki Kumpel zachorował?

– Nie, jest na badaniach kontrolnych.

– Och, to dobrze. Musisz uważać na te robaki.

– Co? – spytał z nagłym niepokojem.

– No wiesz, zwierzaki łapią różne świństwa.

– Ach, no jasne.

– Hm, jeżeli będziesz miły, przyjacielu – powiedziała śpiewnie Sheila – może przedstawię cię Garfieldowi, Andrei i Essie. Essie naprawdę nazywa się Esmeralda, ale nigdy się z tym nie umiała pogodzić.

– Fantastyczne – rzekł, oglądając zdjęcia, które Sheila wyciągnęła z portfela. – Strasznie chciałbym je poznać.

– Wiesz – zaczęła szybko. – Mieszkam tylko trzy przecznice stąd.

– Mam pomysł. – Stephen rozpromienił się. – Może pozwolisz mi zostawić u siebie ten majdan i poznam twoje maleństwa. A potem pomożesz mi odebrać Kumpla.

– Suuuper – odrzekła Sheila.

– Chodźmy.

Na ulicy powiedziała do niego:

– O, ależ tu policji. Co się dzieje?

– Nie wiem. – Stephen zarzucił plecak na ramię. Coś zadźwięczało metalicznie. Może granat stuknął w berettę.

– Co tam masz?

– Instrumenty dla dzieciaków.

– Aha, takie trójkąty?

– Tak, coś w tym rodzaju.

– Chcesz, żebym poniosła gitarę?

– A mogłabyś?

– Jasne. Nic mi się nie stanie.

Wzięła pudło fendera, potem ujęła pod ramię Stephena i poszli, mijając grupkę gliniarzy, zdających się nie dostrzegać pary zakochanych. Zniknęli w głębi ulicy, śmiejąc się i rozmawiając o swoich uroczych kotach.

Rozdział szósty

45 godzin – godzina pierwsza

W drzwiach pokoju Lincolna Rhyme’a ukazał się Thom, wprowadzając jakiegoś człowieka.

Szczupły, pięćdziesięciokilkuletni, krótko ostrzyżony mężczyzna. Kapitan Bo Haumann, szef jednostki szybkiego reagowania w Departamencie Policji Nowego Jorku – brygady antyterrorystycznej. Siwy i muskularny Haumann wyglądał jak srogi sierżant od musztry, którym zresztą był kiedyś w wojsku. Mówił powoli i zwięźle, patrząc rozmówcy prosto w oczy, bez cienia uśmiechu. Podczas akcji ubrany w kamizelkę kuloodporną i hełm, zwykle jako jeden z pierwszych wchodził do zabarykadowanych budynków.

– To naprawdę on? – spytał kapitan. – Trumniarz?

– Tak słyszeliśmy – odparł Sellitto.

Krótka chwila milczenia była bardziej wymowna niż głębokie westchnienie. Potem siwowłosy policjant powiedział:

– Dam wam dwa zespoły trzydzieści dwa E.

Funkcjonariusze 32-E, nazywani tak od numeru pokoju, który zajmowali w centrali policji, stanowili tajemnicę poliszynela. Oficjalna nazwa brzmiała Oddział do Zadań Specjalnych, a należeli do niego byli żołnierze, bezustannie szkoleni w całej procedurze działań rozpoznawczych – a także w ataku, strzelaniu i odbijaniu zakładników. Nie było ich wielu. Mimo reputacji miasta, w Nowym Jorku zdarzało się bardzo mało sytuacji, w których oddział mógł się wykazać swymi umiejętnościami, a negocjatorom – uważanym za najlepszych w kraju – zwykle udawało się rozwiązać kryzys i uwolnić zakładników bez uciekania się do użycia siły. Jeśli Haumann przeznaczy do sprawy Trumniarza dwa zespoły, czyli dziesięciu ludzi, będzie to prawie cała grupa 32-E.