Выбрать главу

– Przejmij samolot – powiedział do Tima.

– Zrozumiałem – odparł młody człowiek, posłusznie kładąc dłonie na wolancie steru.

Wśród radiowych trzasków odezwała się kontrola lotów.

– „Charlie Juliet” dziewięć, zejdź na cztery tysiące. Utrzymuj kurs.

– Zrozumiałem, Chicago – rzekł Tim. – „Charlie Juliet” dziewięć, z ośmiu na cztery.

Carney zmienił częstotliwość radia, aby odbyć prywatną rozmowę. Tim zerknął na niego.

– Łączę się z firmą – wyjaśnił Carney. Kiedy zgłosił się Talbot, poprosił go o telefoniczne połączenie z domem.

Czekając na rozmowę, Carney przeszedł do rutynowej litanii komunikatów przed lądowaniem, które zaczął wymieniać z Timem.

– Klapy do podejścia… dwadzieścia stopni.

– Dwadzieścia, dwadzieścia, jest – odrzekł Carney.

– Prędkość.

– Sto osiemdziesiąt węzłów.

Gdy Tim zaczął mówić do mikrofonu: „Chicago, «Charlie Juliet» dziewięć mija numery: pięć, cztery…” – Carney usłyszał sygnał telefonu, który dzwonił w jego domu na Manhattanie, siedemset mil stąd.

No dalej, Percey, odbierz! Gdzie jesteś?

Proszę…

Kontrola powiedziała:

– „Charlie Juliet” dziewięć, zmniejsz prędkość do stu osiemdziesięciu. Połącz się z wieżą. Miłego wieczoru.

– Zrozumiałem, Chicago. Sto osiemdziesiąt węzłów. Do usłyszenia.

Trzy dzwonki.

Gdzie ona, u diabła, jest? Co się dzieje?

Ucisk w żołądku przybrał na sile.

Silnik wydał wysoki, zgrzytliwy dźwięk. Jęknęły przewody hydrauliczne. Carney usłyszał w słuchawkach trzaski zakłóceń. Tim obwieścił śpiewnie:

– Klapy trzydzieści. Podwozie w dół.

– Klapy, trzydzieści, trzydzieści jest. Podwozie w dół, jest.

A potem – nareszcie – krótki trzask w słuchawkach. I głos jego żony:

– Halo?

Carney z ogromną ulgą zaśmiał się w głos.

Chciał coś powiedzieć, lecz nim zaczął, samolotem targnął gwałtowny wstrząs i nastąpiła eksplozja, której siła w ułamku sekundy zerwała mu z głowy słuchawki i rzuciła obu mężczyzn na tablicę przyrządów. Obok nich świsnęły płonące iskry i odłamki.

Ogłuszony Carney instynktownie chwycił niereagujący wolant steru lewą ręką; prawej już nie miał. Odwrócił się do Tima dokładnie w chwili, gdy zakrwawione ciało drugiego pilota niczym bezwładną kukłę wyssało przez dziurę ziejącą w boku kadłuba.

– O, Boże. Nie, nie…

Po chwili cała kabina oderwała się od rozpadającego się samolotu i pofrunęła w górę, zostawiając w szalejącym ogniu kadłub, skrzydła i silniki leara.

– Och, Percey – szepnął – Percey… – chociaż nie miał już mikrofonu, do którego mógłby mówić.

Rozdział drugi

Wielkie jak asteroidy barwy żółtych kości.

Na ekranie komputera błyszczały ziarna piasku. Przed monitorem siedział zgarbiony człowiek z obolałym karkiem i w skupieniu spoglądał na ekran zmrużonymi oczami.

Gdzieś w oddali rozległ się grzmot. Poranne niebo miało żółtozieloną barwę, więc lada chwila mogła się rozpętać burza. Ta wiosna była chyba najbardziej mokra w historii.

Ziarna piasku…

– Powiększenie – polecił i obraz stał się dwa razy większy.

Dziwne, pomyślał.

– Kursor w dół… stop.

Pochyliwszy się w przód, wyciągnął szyję, studiując ekran monitora.

Lincoln Rhyme pomyślał, że piasek to sama radość dla specjalisty od kryminalistyki: kawałki skał, czasem zmieszane z innym materiałem, o rozmiarach od pół do dwóch milimetrów (żwir jest większy, a muł drobniejszy). Przykleja się do ubrania sprawcy jak lepka farba, a potem odpada w miejscu zbrodni albo kryjówce – i tak powstaje trop łączący mordercę z zamordowanym. Piasek może też sporo powiedzieć o tym, skąd przybył podejrzany. Nieprzezroczysty piasek oznacza, że zbrodniarz przyjechał z pustyni. Przezroczysty to plaża. Hornblenda – Kanada. Obsydian – Hawaje. Kwarc i nieprzezroczysta skała magmowa – Nowa Anglia. Gładki szary magnetyt – zachodnia część Wielkich Jezior.

Jednak Rhyme nie miał pojęcia, skąd pochodzi piasek widoczny na ekranie. Na terenach wokół Nowego Jorku leżał kwarc i skalenie. Kamienisty nad cieśniną Long Island, sypki nad Atlantykiem i mulisty nad Hudsonem. Ale ten był biały, połyskliwy, nierówny i zmieszany z jakimiś czerwonymi kulkami. A te pierścienie? Białe kamienne pierścienie, jak mikroskopijne plasterki kalmara. Nigdy nie widział czegoś podobnego.

Przez tę zagadkę Rhyme nie spał do czwartej nad ranem. Właśnie wysłał próbkę piasku znajomemu z laboratorium FBI w Waszyngtonie. Zrobił to bardzo niechętnie – Lincoln Rhyme nie cierpiał, kiedy na dręczące go pytania odpowiedzi udzielał ktoś inny.

Za oknem przy łóżku coś się poruszyło. Rhyme spojrzał w tę stronę. Mieszkająca w sąsiedztwie para sokołów wędrownych właśnie wybierała się na łowy. Drzyjcie gołębie, pomyślał Rhyme. Potem przekrzywił głowę, mrucząc pod nosem: „niech to szlag”, nie miał jednak na myśli swojej porażki w pracy nad niewdzięcznym piaskiem, lecz zbliżających się intruzów. Na schodach rozległy się bowiem szybkie kroki. Thom wpuścił kogoś do domu, a Rhyme nie miał ochoty na gości. Spojrzał ze złością w kierunku korytarza.

– Nie teraz, na litość boską.

Ale oni oczywiście nie mogli tego usłyszeć, a nawet gdyby słyszeli, i tak by się nie zatrzymali.

Było ich dwóch…

Jeden ciężki i zwalisty.

Energiczne pukanie do drzwi. Weszli.

– Lincoln.

Rhyme chrząknął.

Lon Sellitto był detektywem pierwszego stopnia z Departamentu Policji Nowego Jorku i to on tak głośno tupał na schodach. Obok stał szczuplejszy i młodszy Jerry Banks, jego partner, wystrojony w elegancki szary garnitur w kratę. Niesforny kosmyk włosów ułożył za pomocą lakieru – Rhyme poczuł zapach propanu, izobutanu i octanu winylu – mimo to uroczy czubek sterczał na jego głowie dumnie niczym maszt.

Zwalisty detektyw rozejrzał się po sypialni na piętrze, która miała dwadzieścia na dwadzieścia stóp. Ściany były puste, bez jednego obrazka.

– Co tu się zmieniło, Linc?

– Nic.

– A, już wiem: jest czysto – powiedział Banks, po czym raptownie urwał, zorientowawszy się, że popełnił gafę.

– Pewnie, że czysto – odparł Thom, który wyglądał nieskazitelnie w wyprasowanych jasnobrązowych spodniach, białej koszuli i krawacie w kwiaty, choć ten wydawał się Rhyme’owi trochę krzykliwy, mimo że sam mu go kupił w sprzedaży wysyłkowej. Thom był jego asystentem od kilku lat – i chociaż już dwukrotnie został zwolniony, a raz sam zrezygnował, Rhyme wciąż zatrudniał na nowo swego doradcę-pielęgniarza, który był ucieleśnieniem spokoju. Thom wiedział już tyle o paraliżu, że mógłby zostać lekarzem, i nauczył się od Lincolna Rhyme’a tyle o kryminalistyce, że sam mógłby być detektywem. Wystarczyła mu jednak funkcja, którą towarzystwo ubezpieczeniowe nazywało „opiekunem”, choć razem z Rhyme’em traktowali ten tytuł z pewnym lekceważeniem. Rhyme nazywał Thoma różnie: swoją „kwoką” albo „Nemezis”, co dla asystenta było źródłem nieustającej radości. Thom przecisnął się obok gości.

– Nie spodobało mu się to, ale sprowadziłem dziewczyny od Molly i jakoś udało im się doczyścić pokój. Każdy kąt wymagał niemalże odkażenia. Później nie odzywał się do mnie przez cały tydzień.

– Nie trzeba było sprzątać. Teraz niczego nie mogę znaleźć.

– Przecież nie musi niczego szukać, prawda? – odparł Thom. – Po to tu jestem.

Nie miał nastroju do przekomarzania.

– No? – Rhyme odwrócił przystojną twarz do Sellitta. – Co jest?

– Dostałem sprawę. Może będziesz chciał pomóc.